Był to wtedy Uniwersytet im. Bolesława Bieruta. Dowcipni studenci uważali jednak, że nosi on skrócone imię popularnej wtedy francuskiej aktorki Brigitte Bardot (BB). Uchylając się od wszelkich porównań tchnących narzekaniem na czasy współczesne, trzeba zauważyć niezwykłe kontrasty tamtych lat.
Jednym z nich była obecność na uniwersytecie starej przedwojennej kadry naukowej przybyłej tutaj z Uniwersytetu Jana Kazimierza ze Lwowa. Mimo powszechnie panującej indoktrynacji politycznej w klasycznym jej wydaniu komunistycznym ze służbami bezpieczeństwa na czele, kadra ta na ogół była odporna zarówno na groźby, jak i na kupowanie jej przy pomocy awansów i rozdawnictwa stanowisk.
Oficjalnie nie była ona jednak antyrządowa, antykomunistyczna czy antysocjalistyczna. Zajmowała się ona swoją dziedzina wiedzy nie angażując swego autorytetu w popieranie dość prymitywnych metod sprawowania władzy przez PZPR.
Partyjne komórki tworzyli wtedy młodzi „gniewni”, żądni awansów, stanowisk i tytułów, które partia hojnie rozdawała.
Mimo tego ich stanowiska od strony naukowej zależały właśnie od tej starej kadry, przynajmniej na wydziałach nauk ścisłych i przyrodniczych.
Trzeba przyznać, że kadra ta poddana politycznej presji nie stosowała odwetu w ocenie swoich partyjnych kolegów. Zajmowała się ściśle tym, co do niej należało, a więc nauką i jej osiągnięciami. Każdy, kto się wyróżniał pod tym względem znajdował jej poparcie i uznanie niezależnie od czynnej działalności politycznej w strukturach ówczesnej władzy.
W naukowym i studenckim środowisku generalnie związanym ideowo ze swoimi lwowskimi nauczycielami, żywa była jeszcze legenda powojennych pionierów tej uczelni. Zaliczali się do nich światowej sławy uczeni tej miary, co matematyk prof. Hugo Steinhaus, botanik prof. Stanisław Kulczyński, lekarz prof. Ludiwik Hirszfeld oraz geolog prof. Józef Zwierzycki.
Jedną z kolejnych legend tego wydziału był prof. mineralogii Kazimierz Maślankiewicz, który dojeżdżał do Wrocławia z odległego Krakowa. Był to przedwojenny jeszcze naukowiec, arystokrata, jubiler i doradca ekonomiczny wielu instytucji gospodarczych, który prowadził niezwykle interesujące wykłady. Ich ozdobą były przedwojenne wspomnienia profesora związane z poszukiwaniami i udostępnianiem różnych surowców, a przede wszystkim węgla kamiennego. Specjalista od kamieni szlachetnych wiedział o nich wszystko. Jego liczne książki naukowe na ten temat były wykupywane na pniu.
Studia geologiczne w tym czasie były związane z praktykami naukowymi w terenie. Każdego roku przed letnią sesją egzaminacyjną należało zaliczyć dwa tygodnie praktyki terenowej pod kierunkiem asystentów, a po sesji miesięczną praktykę terenową podczas wakacji.
Wszystko to tworzyło klimat naukowej i życiowej współpracy studentów z kadrą naukową. Podczas jednej z takich praktyk prowadzonych przez znanego ze swej surowości, ale i życzliwości prof. Józefa Oberca w terenie pracowało się aż do zmroku. Potem szło się na kolacje i wcześniej przygotowany nocleg.
Ponieważ w lipcu bardzo późno zapada zmrok, prowadzona przez profesora grupa nie zdążyła już kupić chleba, gdyż sklepy były już o tej porze zamknięte. Profesor poprosił studentów, aby poszli kupić chleb u gospodarzy na wsi. Niestety nic nie dostali. Na to profesor z lwowskim akcentem: - No, wy studenci nie umiecie kupować. Ja wam pokażę, jak się kupuje chleb.
Wszedł do pierwszej lepszej chaty, gdzie spożywano kolację, a ogromny bochen chleba leżał na stole. Profesor wziął ten bochen pod pachę nikogo nie pytając o zgodę. Na stole położył 10 złotych ( bochenek wtedy kosztował 2 złote).
W pięćdziesięciolecie doktoratu profesor w Aula Leopoldina wygłosił wykład o swojej drodze życiowej. Na uwagę, że nauczył nas nie tylko geologii, ale także jak żyć, profesor powiedział znamienne słowa: - No wie pan, regułek i definicji to może nauczyć się każdy dureń, a jak żyć, to jest sztuka, która jest najważniejsza i nie każdy ją może pojąć…
Klimat tamtych lat współpracy naukowej, badawczej, towarzyskiej i koleżeńskiej był zaraźliwy. Obok sław kadry naukowej na wydziale w tym czasie studiowali nie mniej popularni studenci. Należała do nich znana już piosenkarka Anna German, pisarz powieści Piotr Wojciechowski i aktor Kabaretu „Kalambur” Ryszard Wojtyło.
Po kilkakrotnym odegraniu tej sceny rozbawiony egzaminator postawił utalentowanemu aktorowi pożądaną trójkę.
Wspominając tamten okres pragnę zwrócić uwagę na niezwykłe talenty zarówno kary naukowej, jak i studentów. Wielu moich kolegów studiujących w tamtym czasie osiągnęło później najwyższe stopnie naukowe, godności rektorów i prorektorów, było wykładowcami na zagranicznych renomowanych uczelniach, pisało książki i podręczniki.
Z mineralogiem profesorem Alfredem Majerowiczem, który uczestniczył w moim egzaminie wstępnym, jestem zaprzyjaźniony jak ze starszym tylko kolegą. Łączy nas nadal pasja poznawania świata, jego geologicznych, surowcowych i energetycznych tajemnic i zawsze przy każdym spotkaniu mamy sobie wiele do powiedzenia.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.
Panie Adamie, bardzo dziękuję za sylwetki Lwowiaków! (wiem, że mieszkańcy miast małą literą, ale dla Nich - wyjątek) Nie mam żadnych rodzinnych związków ze Lwowem i Kresami (nie licząc babci ze strony ojca o tajemniczych korzeniach spod Wilna, które na zawsze już pozostaną tajemnicą, bo miała ciężki los i nie wywnętrzała się na ten temat). Ale proszę mi wierzyć - czuję do Lwowa taką irracjonalną miętę! Ilekroć słucham przedwojennych przepięknych piosenek (w I PR nocą świetna sentymentalna audycja) lub czytam takie wspomnienia, jak Pańskie o ludziach ze Lwowa, wiem, że to musiało być zupełnie fenomenalne, niezwykłe miasto i gdyby dziś istniało w Polsce, czuję że z pewnością byłaby to moja Ziemia Obiecana!;) Nie rozbieram dokładnie w szczegółach, na czym polegał ten lwowski genius loci, ale tchnie z tego miasta taka olbrzymia wolność, energia, tolerancja, że sądzę, iż Lwów mógłby się równać z najwspanialszymi legendarnymi miastami Europy. Z takich zjawiskowych miejsc znam Kraków, gdzie studiowałem na przełomie 80.-90. ale dziś gdy wracam do Krakowa, nie znajduję już tego klimatu, bo komercja turystyczna zabiła go chyba bezpowrotnie. Co z tego, że jest ładniej i bogaciej, kiedy starych znajomych już się nie spotyka przechodząc przez Rynek w tłumie Japończyków, no i nie ma już tych sklepów Społem (wino po stypendium) i wielu, wielu innych ważniejszych rzeczy! A jak Pan znajduje dzisiaj Wrocław?
Niestety opisane pokolenie odeszło już do wieczności. Nowe nie mogło powstać, gdyż warunki i okoliczności temu nie sprzyjały. Z moich obserwacji wynika, ze stare lwowskie pokolenie miało umiłowanie szacunku dla każdego człowieka. Np. wszystkie święta obchodzono dwa razy. Najpierw u katolików spotykały sie całe rodziny, sąsiedzi, znajomi itp. Potem za dwa tygodnie była powtórka u grekokatolików. Lwowiacy słyną z gościnności i zamiłowania do sympatycznego i życzliwego towarzystwa. W tej atmosferze wszelkie zalążki intryg, pomówień itp. były utrącane na samym początku. To wszystko dotarło na Dolny i Górny Śląsk juz tylko w szczątkowej postaci. Wybitne jednostki z dziedziny nauki, polityki, galicyjskiego obyczaju i kultury przestały w nowych warunkach PRL odgrywać kluczową rolę wzorów do naśladowania i kontynuowania ich tradycji. Wobec braku "pasterzy" lud zaczął swoje przywiązanie do starych kresów widzieć w umiłowaniu tamtejszej tradycji i kultury bardzo jednostronnie interesując się tylko Lwowem. Pamietam, że mojej rodzinie zawsze była żywa idea powrotu do Lwowa. We Wrocławiu jest ona nadal bardzo popularna. To umiłowanie Lwowa stało sie jednak zasadniczą przeszkodą dla umiłowania Śląska, czyli krainy na której aktualnie się znajdujemy. Utarł się dość powszechny pogląd, ze tutaj jesteśmy na emigracji, tu żyjemy tylko z dnia na dzień. Nasza prawdziwa ojczyzna jest we Lwowie. Lwowskie tradycje były w znacznej mierze kulturowo zbliżone do austriackich tradycji. Stąd we Wrocławiu duże poparcie mieszkańców miasta dla otwartej jego regermanizacji i to w bardzo obrzydliwym stylu. Na moje krytyczne głosy lwowiacy na publicznych spotkaniach wytykają mi umiłowanie Ślaska, krzycząc do mnie "zdrajca!". Spowodowało to, ze unikam tego rodzaju nie bardzo przyjemnych spotkań z moimi rodakami ze Lwowa. Przykładem niech będzie propozycja zmiany nazwy jednej z głownych ulic miasta "Ofiar Oświęcimskich" na dawną nie miecką nazwę "Junkrów" (w domyśle pruskich). Itp, itd. W tej sytuacji przyznam się, że niemczyzna w Katowicach jest dla mnie dużo bardziej naturalna, bo zyły tutaj dwie kultury obok siebie i w jakiejś mierze przetrwały one po dzień dzisiejszy. Natomiast lwowiacy we Wrocławiu nawiązujący do starych niemieckich tradycji tego miasta to nienaturalne, sztuczne i politycznie nieprzyjemne zjawisko. Jego wyrazem było zachowanie się lwowiaków na zjeździe mniejszości niemieckiej we Wrocławiu, kiedy setki mieszkańców razem śpiewały pieśń "Heili ,heilu..." Podobnie idee Korfantego i jego osoba są tu traktowane bardzo niechętnie, zeby nie powiedzieć, ze wręcz z nienawiścią. Krótko mówiąc Lwów jest nadal nasz tam jest nasze serce i nasza dusza, a Wrocław i Śląsk są nam obce. To jakieś obce miasto, które możemy i powinnismy w każdej chwili opuścić. Wielki wpływ na tego rodzaju świadomość lwowiaków miał bardzo popularny i utalentowany artysta niedawno zmarły hrabia Wojciech Dzieduszycki Wszystko to przypomina mi assyryjską niewolę Żydów. Niestety, pod tym względem lwowiacy mają równiez dyskretne poparcie środowisk niemieckich. My was popieramy na powrót do Lwowa, a wy nas popierajcie na powrót do Wrocławia. Są to bardzo uproszczone opinie i w rzeczywistości bardziej skomplikowane, ale głowne ich rysy da się wszędzie zauważyć. O dawnym wysokim intelekcie, kulturze i tradycji Lwowa we Wrocławiu pozostało już tylko wspomnienie. Po prostu Wrocław staje się coraz bardziej europejskim miastem, w którym odzywają się wszelkie namietności. Jego dawna lwowska tradycja jest już tylko odległym wspomnieniem.