Z jakimi problemami i wyzwaniami w górnictwie będą musieli zmierzyć się rządzący? Opinią na ten temat podzielił się z portalem netTG.pl Gospodarka - Ludzie prof. Władysław Mielczarski.
- Co wygrana opozycji w wyborach parlamentarnych oznacza dla górnictwa i energetyki?
- Problemy do rozwiązania pozostają takie same. To nie jest tak, że ktoś wchodzi do biura i długopisem zmienia rzeczywistość z dnia na dzień. Mamy duży kłopot z tym, jak uzyskać surowce dla produkcji energii elektrycznej. Co z tym może zrobić ktokolwiek, kto będzie rządził? Potrzebujemy węgla do produkcji prądu, to się nie zmieni tak za 10, jak i za 30 lat, bo nie mamy alternatywy. Elektrownie jądrowe są co prawda gdzieś tam na horyzoncie, ale wiadomo, że jak się idzie do celu, to ten horyzont ciągle się przesuwa. W dającej się przewidzieć perspektywie najbliższych lat nikt rozsądny nie oprze energetyki na gazie. Pozostaje co? Węgiel. A sytuacja jest taka, że ci, którzy dojdą do władzy, będą z pewnością próbowali zlikwidować górnictwo, bo takie są naciski organów unijnych i opinii publicznej. To się będzie dziać aż do mniejszego lub większego blackoutu. Chyba że okażą się bardziej pragmatyczni, pójdą drogą Niemiec, które co prawda wdrażają zieloną politykę energetyczną, ale też rozbudowują odkrywki węgla brunatnego, likwidując nawet wiatraki, jeśli przeszkadzają w procesie inwestycyjnym. Ostatnio, nie oglądając się na obowiązujący w Unii zielony kierunek zmian, odkurzyli na zimę 2000 MW energii elektrycznej w starych elektrowniach węglowych, bo taka jest potrzeba. Wszystko zależy od rozsądku tych ludzi, jak bardzo będą chcieli realizować politykę klimatyczną.
- Liczy pan na ten rozsądek?
- Powoli wszyscy w Europie dochodzą do wniosku, że tej polityki nie da się wdrożyć w przewidywanym zakresie i czasie. Są kraje, które odsuwają o lata realizację zakazu sprzedaży samochodów spalinowych. W Niemczech przesunięto wejście w życie bardzo restrykcyjnych przepisów dotyczących budynków. Czy nowi rządzący pójdą drogą realistyczną, czy też słuchając części społeczeństwa, pójdą w kierunku radykalnych zmian? Konsekwencje tego bardziej radykalnego kierunku będą niezwykle poważne.
- Ostatnio prof. Jerzy Buzek pochwalił się, że Rada Europy przyjęła stanowisko negocjacyjne ws. reformy rynku prądu UE. Znalazła się w nim derogacja dopuszczająca do końca 2028 r. wsparcie z rynku mocy dla elektrowni węglowych. To dobrze dla polskiej energetyki węglowej i górnictwa?
- I tak, i nie. Przedłużanie rynku mocy to leczenie ciężkiego zapalenia płuc za pomocą paracetamolu, kiedy potrzebny jest silny antybiotyk. Rynek mocy nie spełnił swoich zadań. Na początku były nadzieje, że spowoduje on budowę nowych instalacji, bo stare, węglowe muszą ulec likwidacji. Rynek mocy miał dostarczyć środki na ten cel, ale tak się nie stało. Dostarczył środki dla trzech nowych bloków. Pierwszy to Ostrołęka, która rzeczywiście dostała kontrakt z rynku mocy. To miała być opłacalna inwestycja, ale najpierw zdecydowano o zatrzymaniu budowy, a potem zrównano z ziemią to, co zbudowano. Kolejne nowe jednostki z kontraktami to dwa bloki gazowe w Elektrowni Dolna Odra. I nic więcej. Rynek mocy nie zbudował nowych elektrowni. Przedłużenie do 2028 roku wsparcia z rynku mocy dla elektrowni węglowych to kroplówka, która nie spowoduje, że stan przestanie się pogarszać. Będziemy mówić: „Na razie pracują, więc do następnych wyborów przełożymy decyzje”. To usypianie energetyków i górników bez stosowania rozwiązań długoterminowych. Nie wiemy, co będzie po 2028 roku. Środki z rynku mocy pójdą na podtrzymanie starych bloków, które i tak dałyby sobie radę. Pozytywne byłoby, gdyby zaczęła funkcjonować Narodowa Agencja Bezpieczeństwa Energetycznego, ale w pierwotnie proponowanym kształcie.
- Czy jednak w nowej sytuacji politycznej NABE ma szansę na zaistnienie?
- Jestem jedną z osób, które ten projekt współtworzyły. U zarania NABE miała być agencją aktywną, inwestującą. Zamykanie starych bloków miało się odbywać na zasadzie: „Skończyliśmy budowę nowego 1000 MW, to zamkniemy pięć starych bloków dwusetek”. Ale zawsze w tej kolejności. Nie zakładaliśmy przenoszenia aktywów, bo za tym idą ludzie, dziesiątki tysięcy miejsc pracy. Sam proces przenoszenia aktywów i nowej organizacji zająłby wiele lat. My tego nie zakładaliśmy. NABE miało pracować w trybie zarządczym, inwestować.
- Co się stało, że rząd postawił na inne rozwiązanie, choć pod tą samą nazwą?
- Firmy energetyczne, a zwłaszcza Polska Grupa Energetyczna, przejęły ten pomysł i próbowały z NABE zrobić umieralnię dla aktywów węglowych. Chciały się pozbyć bloków konwencjonalnych i korzystać z dotacji na zielone źródła. Pierwotny pomysł został wypaczony, a administracja rządowa była zbyt słaba, by powiedzieć: „Chwileczkę, nie zgadzamy się, bo oprócz interesu poszczególnych firm jest też interes społeczeństwa i gospodarki”. NABE czeka, jest gotowe do zrealizowania w ciągu 6-12 miesięcy. Warunek to wola polityczna, a tu biorąc pod uwagę koegzystencję kilkunastu partii, trudno będzie o sprawne działanie.
- Co z umową społeczną dla górnictwa? Już sami związkowcy mówią, że jej zapisy nie są aktualne, bo warunki się zmieniły. Trafi do niszczarki?
- Ona na początku była atrakcyjna, teraz raczej już mniej. Określała termin odejścia od węgla, zamykania poszczególnych kopalń i pieniądze dla górników. Teraz powinna być renegocjowana, ale w innym kierunku – zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego kraju. Nie zamykamy górnictwa, tylko patrzymy, jak w nowych warunkach może ono funkcjonować, co może nam dostarczać. Pakiet socjalny powinien być tego elementem, bo to ludzi właśnie ta umowa dotyczy, to oni będą pracować, aby zapewnić nam surowce do produkcji energii.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.