Prof. Władysław Mielczarski z Instytutu Elektroenergetyki Politechniki Łódzkiej o sytuacji branży górniczej podczas pandemii, pogrywaniu z węglem i spółkami górniczymi oraz bezemisyjnej gospodarce, która - w jego opinii - jest absolutną fikcją.
- Dwa miesiące temu, kiedy rozpoczynał się kryzys spowodowany pandemią koronawirusa, mówił pan, że tak naprawdę epidemia może obrócić się na korzyść dla branży górniczej. Podtrzymuje pan zdanie? Czy sytuacja nam jednak trochę ewoluowała?
- Problemem, który w ostatnim czasie pojawił się w górnictwie i który trzeba rozwiązać, jest chwilowy nadmiar węgla. Sposobem na zaprzestanie zapełniania zwałów jest wstrzymanie wydobycia, z czym mamy właśnie do czynienia. Można to było zrobić na dwa sposoby: płacąc za ten czas postoju górnikom z własnych pieniędzy lub z pieniędzy unijnych. I tu pojawia się pozytywny element, bo jeśli zatrzymamy pracę kopalń z powodu koronawirusa, a nie ze względów ekonomicznych, co premier kilkakrotnie podkreślał, to możemy sięgnąć po pieniądze z Brukseli. Skończy się też czepianie tamtejszych elit o stosowanie nielegalnej pomocy publicznej dla górnictwa. Możemy ratować branżę w sposób zupełnie legalny. W międzyczasie spółki węglowe mogą np. spokojnie przejrzeć szyby, rozwiązać problemy techniczne, na co nie zawsze jest czas podczas normalnej pracy kopalń, w końcu przemyśleć pewne sprawy.
- To może być korzystne dla spółek, a w skali całej gospodarki, unijnej polityki klimatycznej? Czy węgiel rzeczywiście zyska na koronawirusie?
- Nie, tu sytuacja jest trudna. Kraje zachodnie uprawiają coś w rodzaju hipokryzji. Odchodzą od węgla u siebie, jednocześnie importując go z kolonii. Uprawiają taki węglowy neokolonializm. Im jest z tym dobrze i prawdopodobnie będą również nas skłaniać do przejścia na podobny tryb. Byśmy powiedzieli w Komisji Europejskiej, że dzisiaj zamykamy Śląsk i zaczynamy, tak jak Niemcy w Mozambiku, czy Anglicy w Indonezji – sprowadzać węgiel ze świata. Tylko że tu nie o to chodzi. Śląsk i górnictwo ma obecnie niepowtarzalną szansę w związku z wyborami prezydenckimi.
- Co ma pan konkretnie na myśli?
- Warto zapytać kandydatów, którzy dostaną się do drugiej tury wyborów, o ich plany związane z górnictwem i zażądać jasnych, pisemnych deklaracji, podpisania planu dla branży. Nie da się zarządzać spółkami bez wiedzy o perspektywach branży, planach rządu. Kandydat, który powie, że zamknie kopalnie, przegra na Śląsku wybory. Jeśli Śląsk pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów nie zapyta kandydatów, co dalej z górnictwem, straci niepowtarzalną szansę. Znowu będziecie słyszeć tylko o funduszu na transformację, czyli pożyczce na własny pogrzeb, którą na dodatek trzeba będzie spłacić. Dostaniecie te pieniądze pod warunkiem zamknięcia kopalń i zwolnienia ludzi. Dlatego trzeba postawić sprawę twardo: Wracamy w lipcu do pracy, ale chcemy mieć gwarancje i program na piśmie co najmniej na najbliższe 5 lat, czyli na tyle, ile trwa prezydencka kadencja. Jest taki dokument wydany przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne, z którego wynika, że w 2030 r. zabraknie nam energii elektrycznej. Straty dla gospodarki mogą iść w miliardy. Została zatrzymana budowa elektrowni w Ostrołęce i moim zdaniem nic innego tam nie powstanie. Zabetonowano 1,5 mld zł. Bez szybkich decyzji w sprawie energetyki i górnictwa zabraknie nam energii. Czasu jest coraz mniej.
- Coraz więcej firm energetycznych, przykład to Polska Grupa Energetyczna, mówi, że żegna się z węglem, wstrzymuje związane z nim inwestycje i stawia na OZE: fotowoltaikę, farmy wiatrowe. Czym to się skończy?
- Dla mnie to taka PR-owska przykrywka. Gdybym był prezesem Polskiej Grupy Górniczej, to na takie zapowiedzi PGE zareagowałbym wizytą w jednej ze stacji telewizyjnych i powiedziałbym, że: „W związku z odejściem PGE od węgla wstrzymujemy dostawy węgla do spółek tej grupy, wycofujemy się z umów sprzedaży”. Na kolanach przyjdą. To jest pogrywanie z węglem i spółkami górniczymi, bo wy tam na Śląsku zgodzicie się na wszystko, aby tylko utrzymać miejsca pracy. Przecież PGE ma elektrownie węglowe, nie może z węgla zrezygnować. Górnictwo stało się krzywym drzewem, na które wszystkie kozy skaczą. Skoro wszyscy dookoła krzyczą: „Odchodzimy od węgla”, to może warto też choć raz powiedzieć: „Dobra, przerywamy umowy!” I zobaczyć, co się stanie.
- Panie profesorze, a gdybyśmy tak zupełnie hipotetycznie założyli, że jesteśmy w roku 2050 i spełniły się unijne założenia – mamy gospodarkę bezemisyjną. Widzi pan tu jakieś miejsce dla węgla?
- Nie ma szans na zupełną neutralność emisyjną. To absolutna fikcja. Gdybyśmy zrobili wszystko, co tylko możliwe, to moglibyśmy osiągnąć 60 proc. energii z OZE, ale i tak będziemy musieli utrzymywać elektrownie węglowe i gazowe, bo jeśli chodzi o atomowe, to nie wierzę, że je wybudujemy. Będą potrzebne, by zasilić system wtedy, gdy zabraknie wiatru i słońca. Żeby źródła odnawialne produkowały więcej niż 60 proc. energii elektrycznej, potrzebne są magazyny energii. Ich nie ma i nie będzie, bo to jest fizycznie niemożliwe. Energii elektrycznej się nie magazynuje, bo to jest ruch, a tego nie da się zmagazynować. Niemcy wpadły na pomysł produkowania zielonego wodoru i chcą zainwestować. To chybiony pomysł. Kiedy zaczniemy spalać metan – wcześniej czy później nam wybuchnie. Nie pozbędziemy się węgla nie tylko za 50 lat, ale i za 100 lat. Pamiętam czasy, kiedy wyrzucało się górników z pracy i zamykało kopalnie, a potem okazało się, że trzeba ich z powrotem przyjmować. Obawiam się powtórki z tej sytuacji.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.
Takiego steku bzdur dawno nie słyszałem
Wreszcie usłyszałem głos rozsądku, szkoda że jedyny, gratulacje dla Pana Profesora.
Mądrego to i miło posłuchać.