Jakieś półtora roku temu jeden z moich byłych pracowników i jednocześnie bardzo dobry kolega został wysłany przez swoją nową firmę z branży energetycznej na Przystanek Woodstock, gdzie pewna organizacja ekologiczna miała prezentować swój nowy patent, którym był przydomowy generator prądu z wiatru i energii słonecznej. Tomasz, który nigdy nie pałał miłością ani do ekologów, ani tym bardziej osób odwiedzających takie festiwale, od początku dość sceptycznie podchodził do całego przedsięwzięcia, a kiedy już zobaczył na własne oczy tę maszynę, to musiał dać temu upust.
Jako że firma domagała się, aby spisał relację ze swoich obserwacji, postanowił porozmawiać z ludźmi odpowiedzialnymi za tę maszynę. W tym celu zagadał do pewnej podstarzałej hipiski, która wydawała się być oczarowana generatorem, pytając prosto z mostu: „czy kiedy zabraknie wiatru i słońca na niebie, to ten cud techniki będzie w stanie wyprodukować wystarczająco dużo prądu, żeby zasilić kuchenkę elektryczną, na której będzie można ugotować niedźwiedzia polarnego w wodzie ze stopionego lodowca?”. Pytanie wzbudziło wśród prezentujących olbrzymią agresję i Tomek czym prędzej musiał się stamtąd ewakuować, żeby nie doszło do linczu. Gdyby jednak pominąć element prowokacyjny i potraktować je w pełni profesjonalnie (jak robili to Amerykanie, odpowiadający swego czasu na głupkowate pytania komika Sashy Barona Cohena grającego postać rapera Ali’ego G), to wydaje się ono być całkiem na miejscu.
Problem z magazynowaniem energii z OZE jest głównym hamulcem ich rozwoju. Dzisiaj podstawowym rozwiązaniem tej kwestii jest pierwszeństwo energii ze źródeł odnawialnych w systemie, kosztem źródeł konwencjonalnych, które dodatkowo z tego powodu muszą na bieżąco dostosowywać swoją produkcję do aktualnej produkcji farm wiatrowych i instalacji solarnych. Te wahania wynikające z nieprzewidywalnych warunków pogodowych, powodują wymuszanie przez wiatraki i solary nierównej pracy elektrowni węglowych, które można szybko wyłączyć, ale nie można ich już szybko włączyć z powrotem. Z tego powodu operator sieci w czasie pracy wiatraków utrzymuje bloki węglowe na minimalnym poziomie mocy, co powoduje wyższe koszty eksploatacji (spalane jest mnóstwo węgla, ale energii produkuje się mało, o ile w ogóle) i znacznie większe zanieczyszczenie środowiska (systemy wychwytywania spalin projektuje się na normalne warunki użytkowania).
Innym sposobem są magazyny energii, o których od kilku lat robi się coraz głośniej. Jeśli wsłuchać się w ogólny zachwyt nad tą technologią, to można odnieść wrażenie, że faktycznie już za moment skończy się era energetyki konwencjonalnej, a prąd będziemy produkować tylko z wykorzystaniem słońca i wiatru. Na początku grudnia ub.r. w Australii Tesla Elona Muska oddała do użytku w Jamestown największy na świecie magazyn energii, o mocy 100 MW i pojemności 129 MWh. Nie minął miesiąc, a Chińczycy już zapowiedzieli budowę większego magazynu, o pojemności 800 MWh i dwa razy większej mocy. W UE długo ta technologia w ogóle nie była rozwijana aż do ubiegłego roku, kiedy nagle w Niemczech kolejne magazyny zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu, i to dosłownie. Jeszcze w 2014 r. nasi zachodni sąsiedzi mieli jeden komercyjnie dostępny magazyn (jedyny w całej Unii Europejskiej), a w marcu 2017 r. zdążyli postawić ich już... 52 tysiące!!!
W Polsce póki co powstała jak do tej pory jedna (nie liczę pilotażowego systemu demonstracyjnego Taurona) taka instalacja. W Pucku Energa postawiła we wrześniu 2016 r. magazyn o mocy 0,75 MW i pojemności 1,5 MWh. Już teraz jednak gdańska spółka planuje postawienie kolejnego magazynu, tym razem znacznie większego, o pojemności 27 MWh. I zanim ktoś podniesie wrzask, że musimy gonić Teslę, Chińczyków i Niemców, warto przytoczyć kilka faktów. Po pierwsze, koszt budowy magazynu pod Puckiem to 8,2 mln zł za 0,75 MW (dla porównania - koszt 1 MW bloku w Turowie to 9,6 mln zł), a trzeba pamiętać o stosunkowo krótkiej żywotności takich baterii i wysokich kosztach ich utylizacji. Ponadto, gdyby w pełni załadowany magazyn Energi musiał w sytuacji awaryjnej zastąpić inne źródła energii, to jego pojemność wystarczy raptem na zasilenie 1000 domów... przez dwie godziny! W samym Pucku tymczasem żyje 11 tys. mieszkańców.
O ile jeszcze przydomowe magazyny energii dla przydomowych wiatraków i paneli fotowoltaicznych mają jeszcze jakiś sens, o tyle wielkoskalowe instalacje dla makroenergetyki i przemysłu to zupełne nieporozumienie. Kiedy rozmowę na temat przyszłości magazynowania prądu zaczyna się z fizykiem, to ten już po krótkiej chwili zaczyna pukać się w głowę, ponieważ jeszcze w podstawówce na lekcjach fizyki dzieci uczy się, że prąd to ruch elektronów, więc jaki sens ma ich zatrzymywanie w pudełku przy pomocy procesów chemicznych, przy okazji tracąc ok. 30 proc. energii? Chyba, że przyszłość energetyki widzimy podobnie jak pewien profesor z Politechniki Śląskiej, który uważa, że powinniśmy przygotować się na czasy, w których to podaż energii będzie sterować naszym zużyciem, a nie popyt podażą jak dzisiaj. Dla starszych czytelników takie rozwiązanie brzmi pewnie całkiem znajomo. Prąd na kartki - Kowalski wstawia pranie o 7.00 rano, a Nowak ogląda telewizję tylko między 22.00 a 23.30?
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.
Komentarz usunięty przez moderatora z powodu złamania regulaminu lub użycia wulgaryzmu.