Rozmowa z dr. inż. ALEKSANDREM SOBOLEWSKIM, dyrektorem Instytutu Technologii Paliw i Energii.
Czy w ciągu najbliższych lat polska gospodarka ma szanse przejść na wodór?
Zależy, co się ma na myśli, używając sformułowania „w najbliższych latach”. Na pewno nie za pięć lat, ani za dziesięć. Na dziś gospodarka wodorowa to technologie, prawo i finanse. Technologie są, ale nie ma jasnego systemu finansowania tego rodzaju przedsięwzięć. Prawo musi ułatwiać działania gospodarcze, a nie utrudniać. Słowem, wszystko posuwa się naprzód, ale zbyt wolno, niż byśmy sobie tego życzyli. Wszystkie kraje, które rozpoczęły wdrażanie gospodarki wodorowej, na wstępnym etapie miały bardzo rozbudowane systemy subwencyjne ze strony państwa, albo do układów inwestycyjnych, albo do układów rozwoju technologii (wsparcie dla B+R) bądź wprost do układów rynkowych, jak np. Japonia, czy niektóre kraje Europy Zachodniej. I to musi nastąpić także w Polsce.
Obecnie koszt wytwarzania zielonego wodoru jest na tyle wysoki, że bez systemu dotacyjnego nikt nie będzie zainteresowany realnym wdrażaniem technologii wodorowych w przemyśle – łącznie z uwzględnieniem uniknięcia opłat za ETS przy aktualnym ich poziomie. Należy więc poważnie zastanowić się, jak taki system wsparcia powinien wyglądać. Wreszcie trzeba zadać sobie pytanie, czy nasze państwo w ogóle stać na stworzenie systemu subwencyjnego i na jaki okres, ponieważ dotowanie też nie może trwać bez końca. I ostatecznie kwestia rozwoju naszych krajowych technologii na poziomie instalacji demonstracyjnych – czyli nie mówimy tu o żadnych badaniach podstawowych na uczelniach, tylko o finansowaniu realnych projektów o charakterze pilotażowym oraz demonstracyjnym. Wszystko po to, aby pokazać potencjalnym klientom, że to się da zrobić dla istniejącego zakładu produkcyjnego przy ściśle określonych kosztach.
Trzeba przy tym wziąć konkretne rozwiązania dla konkretnego zakładu, który pracował dotychczas na gazie ziemnym, a teraz ma przejść na palniki wodorowe. To musi być technologicznie i kosztowo udowodnione. Inwestor musi być przekonany, że przejście na wodór będzie dla niego dobrym i bezpiecznym biznesem. W tym miejscu pojawią się więc tysiące problemów, jak to zazwyczaj z każdą nową technologią.
Widać więc z tego, że nieprędko wodorowe samochody osobowe będą rozchodzić się w salonach jak przysłowiowe ciepłe bułeczki, a już na pewno za 10 lat nie zastąpimy w hutach węgla koksowego wodorem.
Ostatecznie to wszystko musi się opłacać. Podam przykład. Jeśli Kowalski chciałby jeździć samochodem wodorowym, to musi mieć świadomość tego, ile będzie kosztować go przejechanie 100 km na zwykłej benzynie, a ile na paliwie wodorowym. I na paliwie wodorowym musi być taniej. Wtedy Kowalski kupi samochód wodorowy i będzie tankował wodór. W ten sam sposób reaguje potencjalny inwestor. Po prostu liczy swoje pieniądze. Dzisiaj wiemy, w jaki sposób produkować stal bez węgla koksowego. Podstawy technologii wodorowej dla hutnictwa są powszechnie znane. Niestety koszt wytworzenia końcowego produktu jest aktualnie w mojej ocenie nieakceptowalny rynkowo. Wielki piec pozostaje wciąż najtańszy, jeśli chodzi o zintegrowany proces produkcji stali – nawet jeśli doliczymy udział huty w ETS. Dekarbonizacja hutnictwa to przede wszystkim rozwój hutnictwa elektrycznego. Produkcja stali w technologii DRI wymaga przejścia od stosowania gazu ziemnego do wodoru jako kluczowego reduktora. Redukcja rudy metodą, która wyprze ostatecznie węgiel, w końcu nastąpi, ale do tego jeszcze nam daleko.
Kiedy zatem w Europie wyprodukujemy pierwszy milion ton całkowicie zielonej stali, która będzie konkurencyjna cenowo w stosunku do dzisiejszej technologii?
Pierwszy milion? Zapomnijmy o latach 2030-2040. Powinniśmy myśleć w kategoriach 2050 plus. Politycy mają to do siebie, że każdy obieca coś na cztery, góra osiem lat, a co życie przyniesie, to już inna sprawa. Do rozkręcenia gospodarki wodorowej niezbędne są: dobre prawo, pieniądze i technologie. Jeśli tego nie będzie, to o społeczeństwie wodorowym zapomnijmy.
Wspierając wodór, bądźmy realistami – wszystkie wymienione sprawy niestety wymagają czasu na ich opracowanie i wdrożenie, a my na razie wciąż dyskutujemy, czy na ścieżkę wodorową mamy wstąpić. I jeszcze jedna istotna kwestia. W wyścigu wodorowym musimy i powinniśmy odegrać ważną i aktywną rolę, a nie być wyłącznie biernym biorcą technologii. Jeśli stanie się inaczej, to owszem, kiedyś wodór zawita do Polski na szeroką skalę, tylko to wszystko będzie pochodzić z importu. W takim przypadku pieniądze, zamiast pracować na rozwój gospodarki Polski, będą wypływały na zewnątrz. Jeśli tak ma wyglądać gospodarka wodorowa w przyszłości, to lepiej nie zaprzątać sobie nią głowy wcale.
Czyli pozostaje na razie węgiel?
Ostatnią kopalnią węgla, którą zbudowaliśmy w kraju, był Budryk, i od tego momentu minęło ponad 30 lat. Jak się nie buduje kopalni, to trudno mówić o perspektywach rozwoju górnictwa. Dziś w Unii Europejskiej nikt nie podejmie decyzji o budowie nowej kopalni węgla. W częściach otwartych złóż, które mamy przygotowane do wydobycia, kwestia wyczerpania się zasobów zamyka się w 15-20 latach. Strona społeczna zwraca uwagę, że będzie to mniej więcej 2049 r. I to jest rozsądnie wyliczona data.
Coraz mniejsze, hermetyczne środowisko górnicze, coraz mniej kopalń, coraz większa presja społeczna i górnictwo samo się zamknie. Analogicznie, nikt w Europie pod presją polityczną nie zbuduje nowej odkrywki. Taka odkrywka jak Bełchatów nie powstanie już nigdy w Europie. W kwestii węgla koksowego data przesunie się trochę dalej, wydobycie będzie dłuższe, ale produkcja koksu i tak ma tendencję malejącą. Polska jest istotnym eksporterem koksu, lecz wożenie go daleko poza Europę, jako kierunek strategiczny, w mojej ocenie, nie ma wielkiego sensu. Jeśli produkcja stali w europejskich wielkich piecach będzie malała, to zmniejszy się również zapotrzebowanie na surowiec, czyli koks. Dziś kopalnie węgla koksowego integrują się, żeby ciąć koszty i brakuje realnych perspektyw inwestycyjnych. Aby inwestycje ruszyły, to obok dobrego klimatu politycznego potrzebny jest kapitał. I tu kolejny problem, bo każdy europejski bank zażąda od spółki węglowej wyników finansowych i ostatecznie i tak... odmówi kredytu.
W takim razie może szukajmy ratunku w atomie?
Mówmy zatem o dużych elektrowniach, a nie spekulujmy o SMR-ach. Posiadanie rozproszonych źródeł ciepłownictwa dla dużych miast czy energetyki przemysłowej w oparciu o SMR-y być może kiedyś stanie się opcją realną, lecz jest to moim zdaniem najwcześniej kwestia lat 50-tych. Nam potrzebna jest pilnie systemowa elektrownia atomowa z prawdziwego zdarzenia. Średni cykl inwestycyjny, jeśli spojrzeć na duże bloki jądrowe, to jest sprawa 20 lat. Przy czym nie „mówienia” o inwestycji, tylko rzeczywistego jej realizowania. Zanim my te inwestycje rozpoczniemy pod koniec obecnej dekady, to pierwsze źródła atomowe ruszą ok. 2045 r. Tymczasem 25 lat musimy „jakoś” przeżyć. Owszem, pozostaje węgiel. Nie mamy innego wyjścia, wszystko, co ponadto, to tylko mrzonki. Masowy import energii elektrycznej nie jest racjonalnym pomysłem dla kraju wielkości Polski. Pozostają dwa scenariusze. Coś, co będzie układem pomostowym – węgiel lub gaz, lub druga opcja – magazyny energii z OZE, ale wielkoskalowe. Jednak w ciągu 5-10 lat nie ma mowy o ich zbudowaniu. Dlatego raz jeszcze powtarzam, umowa społeczna została dobrze skonstruowana. 2049 r. to jest rozsądna data, choć nikt nie może dać wiarygodnej odpowiedzi na to, czy do tego czasu krajowego węgla nam w ogóle wystarczy. Przy obecnej polityce klimatycznej KE może być z tym problem.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.