W wypełnionym po brzegi Teatrze Śląskim w Katowicach długimi oklaskami na stojąco publiczność nagrodziła w sobotę po prapremierze pierwszy od 35 lat spektakl teatralny poświęcony pacyfikacji kopalni Wujek 16 grudnia 1981 r.
- To jest przedstawienie dla ludzi stąd, z Ligoty, Brynowa, z kopalni Wujek, tych, którzy znają starą mądrość, że kiedy nie wiesz, jak się zachować, bądź przyzwoity - powiedział, kłaniając się publiczności, Robert Talarczyk, autor scenariusza i reżyser, który zadedykował też "Czarną balladę" swemu ojcu. "Był tam z nimi 16 grudnia 1981 r.", kiedy on sam jako chłopiec oglądał pacyfikację kopalni z osiedlowego dachu razem z kolegami.
Pamięć i wspólnota
Za balladową, wielogatunkową formą widowiska, które opowiada tragiczną historię Wujka, skutecznie przełamując patos i fałsz oficjalnej celebry, realizatorom udało się stworzyć z niemałym sukcesem poruszający współczesny moralitet o sile i znaczeniu pamięci, która "jak kamień na serca dnie i sól sypana na rany" przechowuje prawdę o zbrodni dokonanej na niewinnych ludziach.
Spektakl jest też hołdem złożonym śląskiej i górniczej wspólnocie, która - choć niewolna od wstydliwych niekiedy przywar i śmiesznostek - przechowuje dla pokoleń tajemnicę ludzkiej miłości, nadziei, uczciwej egzystencji i - mimo hermetyczności zaznaczonej w przedstawieniu przepiękną, naturalną gwarą - stwarza uniwersalny, ponadczasowy kosmos, który otwiera się na każdego, kto pragnie po bratersku przyjąć prawa wspólnoty.
Obrasta nas rdza
Szacunek dla centralnych prawd mitologii górniczej uosabiają alegoryczne postaci Barbórki i Śmierci - żywe i wieczne boginie, swoiste bramy sacrum, które istnieją wśród nas i komentują nasz los, chociaż sami przemijamy razem z górnictwem i mityczną "grubą, co żywi i chroni". "Obrasta nas rdza, odpada z nas farba, zaczynamy słabnąć, zabiera nas czas".
Potężnym atutem jest budująca przedstawienie muzyka. Hadrian Filip Tabęcki i katowicki raper Miuosh (Paweł Borycki) skomponowali melodie, które ze słowami Talarczyka i Boryckiego przenikają widzów wzruszeniem i refleksą, tworzą klimat i intelektualną warstwę spektaklu. Młodzi tancerze Opery Śląskiej, prowadzeni oryginalnie przez choreografa Jakuba Lewandowskiego, wypełniają scenę ruchem, który w konwencji nowoczesnego tańca pulsuje w rytm tanga, walca ale też uderzeń kauczukowych pałek zomowców o plecy.
Barbórka pyszna jak chleb
Scena z Barbórką w pierwszej części "Czarnej ballady" jest najpiękniejszą, najbardziej sugestywną artystyczną apoteozą śląskiego górnictwa. Nikt przed Talarczykiem (prócz Kazimierza Kutza w filmach) nie dotknął tak pięknie i blisko górnośląskiego fenomenu i nikt nie podniósł go równie wysoko w sztuce! Świadomy swoich zamiarów reżyser umieścił zresztą w "Czarnej balladzie" aluzyjne nawiązanie do "Śmierci jak kromka chleba".
Dwugodzinne widowisko ani przez minutę nie ocieka tanim folklorem. Nawet w najludyczniejszych fragmentach (jak song kobiet po kieliszku w dzień św. Mikołaja) stroni od zgranej biesiadności. Ale zrobione ze smakiem przedstawienie unika też intelektualizowania i grzechu pretensjonalności, a dla odbiorców zawiesza poprzeczki na wielu rozmaitych poziomach.
Kto by chciał, może oglądać "Czarną balladę" niczym musical - zgrabną składankę piosenek, z których melodyjniejsze fragmenty zanuci po wyjściu. Ale to nie musical. Ktoś sięgnie w głąb tekstów, odkrywając w nich niezgodę i protest wobec rzucenia na kolana ludzkiej godności, bunt wobec matactwa i przemocy na zbiorowej pamięci. Ale to nie dokońca traktat moralny. Ktoś jeszcze dostrzeże milicjanta, który uczucie do ukochanej wyznawał per "solidarnościowa kurwo", a w końcowej scenie, ukyty w tle, rozpala ogień w metalowej beczce, żeby spalić swój mundur i tylko płomienie migocząc wydobywają jego sylwetkę z tylnego planu. Ale to nie rozprawa lustracyjna!
Patriotyzm z dachu
Jest wreszcie "Czarna ballada" spektaklem na wskroś nowoczesnym. Pełni wprawdzie funkcję rocznicowego upamiętnienia, ale sięga po dramaturgiczny chwyt, który sprawia, że jest to bodaj pierwsza celebracja tragedii w kopalni Wujek, która ma szansę trafić do młodego Polaka, niezależnie czy bliżej mu do kibiców zapalających z dumą race pod krzyżem-pomnikiem, czy woli on miękkie i zdystansowane wersje patriotyzmu. Akcja sztuki rozgrywa się od 2 do 16 grudnia 1981 roku i opowiada przygodę czterech trzynastolatków, którzy wdrapali się na dach jednego z bloków na osiedlu przy kopalni i stamtąd - w towarzystwie trzech emerytów - obserwowali wydarzenia na ulicach i za murem zakładu.
Chłopaków rozpala nastoletnia wyobraźnia, która niewinnie i naturalnie przetwarza obserwowane fakty w młodzieńcze wizje walki dobra ze złem, jak w komiksach i w zmaganiach kultowych bohaterów kinowych lat 80. XX w. Przegrupowanie ZOMO na ulicach postrzegają niczym pełzanie Czarnego Węża, którego pokonać zdoła tylko superhero (batman-czarodziej-kosmita-święty Helmut z panewnickiego klasztoru (!), który zgodnie z przepowiednią zbudzi się ze średniowiecznego snu, kiedy pocieknie krew...).
Jak się nazywa ruski karp?
Świetnie zagrana przez wybranych w castingu młodych wykonawców chłopięca konfabulacja nie razi, choć wymyka się logice grudniowych dni 1981 roku, znaczonych dotkliwie narastającym napięciem i lękiem przed apokalipsą: "wejściem Ruskich", końcem karnawału Solidarności. Żarty, zmyślenie, marzenie i zgrywa są psychologiczną przeciwwagą dla natłoku trosk, zatruwających egzystencję dorosłych. Obserwujemy je i współodczuwamy śledząc scenki - rodzajowe obrazki: od rytuału rozpakowywania paczki z Enerefu, przez plotki kobiet w osiedlowym zakładzie fryzjerskim, poważne-niepoważnie rozmowy i bójki mężczyzn nad kuflem w piwiarni, filozofowanie znudzonych grajków na próbie kopalnianej orkiesty dętej.
W codziennej drobnicy spotkań i zdarzeń ukrywają się jednak zalążki rozdzierających dramatów. Dlaczego mąż pójdzie spowiadać się po scysji z żoną na temat emigracji? Dlaczego syn milicjanta zacznie się chorobliwie jąkać, gdy tata nakryje go w kolejce do kina? Ile pił ojciec Andrzeja, że w końcu wyrzucono go z kopalni?
Nad mansjonami krążyły anioły
Ciągłe i narastające napięcie doskwiera też widzowi, stawiającemu pytanie, czym jest "Czarna ballada" w sensie teatralnym? Próba jej odczytywania przez wachlarz konwencjonalnych gatunków prowadzi bowiem do niewygodnego poczucia braku czegoś, by sztukę tę uznać za arcydzieło dramaturgiczne. Istnieje jednak klucz do zagadki, wystarczy przekręcić go w głowie, żeby zluzować musicalową kategorię odbioru typu "wartko, przyjemnie, z dreszczem". Bo "Czarna ballada" to nie rozrywka i nie po prostu teatralny zabijacz nudy.
W pozornym bezładzie, pustce i przypadkowości kod teatralny pozwala rozszyfrować podział przestrzeni scenicznej na tzw. mansjony, atrybut misteriów, moralitetów czy liturgicznych średniowiecznych widowisk o zmaganiu człowieka - everymana w walce dobra ze złem, pomiędzy potępieniem a zabawieniem. W tym archaicznym gatunku (tak samo zresztą jak i w "Gwiezdnych wojnach" - a kostiumy z nich wkładają na finał nastolatkowie w spektaklu) nie ma miejsca na rozmycie, relatywizację i rozmemłanie kwestii moralnych. Z góry (właściwie "z Góry") wiadomo, kto stoi "po właściwej stronie" (cytat ze słów żony do milicjanta), ale wybór - motywowany ostatecznie kulturą, wiarą, racją bytu, zbawieniem - nie wygląda bynajmniej na spłaszczony. Jest oczywisty.
Nader oszczędna scenografia "Czarnej ballady" dzieli teatralną przestrzeń na proste, umowne pola, kwadraty, piaskownicę-dach i podia, a snop reflektora i dźwięk migawki aparatu naprzemiennie przenoszą akcję sztuki, niczym w trakcie wertowania zakurzonego albumu. Raz po raz reżyser uaktywnia na różne sposoby pomysłowe teatralne znaki, które - znane i zapamiętane z życia w PRL przed 35 laty - uruchamiają strumień pamięci. To np. papierosy "Klubowe" lub "Zefiry" (pozbawiające płodności!), legenda miejska o czarnej wołdze, urywki socjalistycznych zaklęć w partyjnej nowomowie, strzępy melodii, mlaśnięcia generała w przemówieniu o stanie wojennym 13 grudnia, bulwiaste suszarki do włosów u fryzjera i mnóstwo innych, które potokiem rzewnych często skojarzeń przenoszą nas w przeszłość niczym wehikuł czasu.
Misterium pamięci i wyobraźni
Dominująca ciemność, cienie i pusta przestrzeń na scenie, tylko z pozoru teatralnie zaniedbana, umyślnie czekają, aż nasycimy je prywatną projekcją wspomnień. Wolna przestrzeń jak przemyślane zaproszenie do cudownego misterium pamięci i wyobraźni. Czas mistyczny nie upływa liniowo ku finałowi, ale zatacza kręgi, powracając wielokrotnymi kulminacjami, które uczestnik przeżywa nieraz w sobie tylko właściwych momentach. Tylko od widza zależy, czy zaproszenie przyjmie, a musi to uczynić i rozumem, i sercem, jak w świątynnej wspólnocie, czy postanowi wiercić się oczekując wystrzałów.
Ażurowa półprzezroczysta siatka, opadając i wznosząc się między proscenium i zapleczem, stanowi symboliczną granicę przeszłości i teraźniejszości, ziemi i nieba, realnego i nierealnego. Jest jak filtr wspomnień i tajemniczy ekran przyszłości. Powtarzalne, rytmiczne, prowadzące w głąb sceny pionowe słupy po bokach przywodzą wieloznaczne skojarzenia: z obudową podziemnego wyrobiska, z karbowaną osłoną obiektywu fotograficznego, z korytarzem statku kosmicznego. W tle widać niekiedy czarno-białe projekcje, w których archiwalne ujęcia przenikają się z umownymi (rewelacyjna sekwencja kopalnianych kominów do wstrząsającej opowieści górnika o tąpnięciu na grubie i śmierci przyjeciela, którego nie zdołał wyszarpać z zawału).
Żrący środek do usuwania rdzy
Oniryczność, zjawę, nieostrość wspomnienia z dużym talentem udało się Robertowi Talarczykowi połączyć w "Czarnej balladzie" z konkretem, realnością, faktem. Te ostatnie z dbałością wydobył z wycinków prasowych, zdjęć i filmów ożywiając często już zapoznane detale. Poszedł jednak jeszcze krok dalej: wprowadził na scenę i wplótł bez fałszu w widowisko obok dramatis personae autentyczne osoby, ludzi z krwi i kości "grających" samych siebie. To trzydziestolatek Miuosh, ks. Piotr Brząkalik czy muzycy orkiestry dętej kopalni Wujek.
Ponieważ nie pojawiają się na scenie dla ozdoby, ale przyjmują aktywne "role" (ksiądz błogosławi nałożeniem rąk a Miuosh wyznaje, że nie modli się już tak, jak dziadek), przełamana zostaje na naszych oczach i z naszym udziałem konwencjonalność teatru. W ten sposób "Czarna ballada" przestaje być wszakże scenicznym zmyśleniem, artystycznym fajerwerkiem dla uświetnienia ważnej publicznej rocznicy. Staje się za to śmiertelnie poważnym zadaniem: odświeżenia prywatnej pamięci. Z nostalgią, z uśmiechem, wstydem, żalem, ze złością, z bólem. Jest dokumentem prawdziwej śmierci prawdziwych ludzi, którą - dotrze to do nas po wyjściu z teatru - piekielnie trudno oswoić i przyjąć ze zgodą. Śmierci krok od nas, w miejscu, gdzie żyjemy, w Katowicach, na Górnym Śląsku, w Polsce. "Czarna ballada" to żrący środek przeciwko rdzy zapomnienia.
W galerii: prapremiera spektaklu "Wujek.81 Czarna ballada", Teatr Śląski w Katowicach, sobota 17 grudnia 2016 r. godz. 19 (zdjęcia: materiały Teatru Śląskiego)
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.