Backloading. Protokół z Kioto. Durban. EOU. ERU. CER itp. Niewielu z tzw. zwykłych zjadaczy chleba wie, co te pojęcia oznaczają. Pakiet energetyczno-klimatyczny. Już się tam ludziom to określenie obiło o uszy. Kojarzą: prąd zdrożeje. Globalne ocieplenie.
O, o tym to się już wszyscy nasłuchali. Kojarzymy: jest cieplej przez człowieka, więc lód na biegunach topnieje. Mówią nam: trzeba spalać mniej węgla, więcej energii z gazu, wiatraków i ze słońca. I co rząd ma do powiedzenia na ten temat i w tej materii?
Zdziwiliby się ci, którzy nie lubią rządu, więc wszystko, co robi, czyni z zasady źle. Bo mniej więcej od roku rząd - przemawiający ustami ministra środowiska Marcina Korolca - staje okoniem wobec tzw. starej Unii w kwestii postrzegania polityki klimatycznej. I mówi: taka polityka jest kosztowna nie tylko dla Polski, ale dla całej Unii. Doszło do tego, z grubsza rzecz biorąc, że taki pogląd - rządowy w końcu - podziela także opozycja.
Do 23 lutego rząd, z pewną dozą nieśmiałości, na unijnym forum (i poza nim także) podawał w wątpliwość słuszność, skuteczność i koszty ekopolityki unijnej. Aż przyszedł czas, nie wiadomo dlaczego akurat wówczas, a nie wcześniej lub później, że minister Korolec oświadczył był:
"Fundamentalnie nie zgadzam się z paradygmatem, który króluje w Unii, że polityka klimatyczna i energia muszą być drogie".
Rzecz w tym, że nie może być odwrotnie. UE, produkująca w skali globalnej 11 proc. emisji CO2, jest niekwestionowanym liderem w dziele redukowania tego gazu cieplarnianego. Do misji nie chce się jakoś włączyć reszta dwutlenkującego świata, przez co unijna polityka klimatyczna do tanich w realizacji nie należy.
Marcin Korolec nie dość, że wypowiedział się w sposób (dla misyjnie i niebezinteresownie nastawionej starej, bogatej Europy) heretycki, to pozwolił sobie przekroczyć kolejną granicę, gdy pochwalił USA, mówiąc, że "dzięki rewolucji łupkowej osiągają tanią energię i realne redukcje CO2, dwukrotnie wyższe od europejskich..."!
Bicie na alarm
Formalnie rzecz biorąc, od 1 stycznia 2013 r. realizowane są postanowienia (przyjętego w 2008 r.) pakietu energetyczno-klimatycznego, którego celem jest - przypomnijmy skrótowo - redukcja emisji CO2 o 20 proc. do 2020 r., zwiększenie udziału, także do tegoż roku, energii odnawialnej o 20 proc. oraz zwiększenia do tego czasu efektywności energetycznej o 20 proc. (słynne 3 x 20). Oczywiście zobowiązania te dotyczą państw UE.
W Polsce biją na alarm, że pakiet będzie niekorzystny dla polskiej gospodarki (opartej na węglu), przez co energochłonny przemysł - np. huty Mittala - przeniesiony zostanie za wschodnią granicę. Czyli tam, gdzie pakiet mają za porozumienie idiotów, którym wydaje się, że będąc w mniejszości, mogą naprawić to, co psuje większość. Oczywiście, jeśli prawdą jest, że klimat ociepla się za sprawą przemysłowej działalności (w co wielu - niekoniecznie zatwardziałych prawicowców i kapitalistów - wątpi).
Skoro unijnej polityki klimatycznej nie rozumieją nawet jej kreatorzy (wierzący, że dzięki popularyzacji energii odnawialnej i deprecjacji tej wytwarzanej z węgla można zarobić miliardy i być może namieszać w klimacie), to jak mają ją pojąć ci, dla dobra których jest ona jakoby realizowana?
Nie rozumiem, jak UE ma konkurować z jej amerykańskim gospodarczym odpowiednikiem (nazywa się on nomen omen NAFTA), skoro po drugiej stronie mają tanią energię z gazu łupkowego, a u nas drogą, bo - dla dzieła ratowania jakoby zagrożonego klimatu - produkowaną ze źródeł odnawialnych? Może ekonomiści z Brukseli uważają, że nie jest to dla UE problem. Sądzę, że umiejącym liczyć wychodzi, iż w tej konkurencji mamy z USA małe szanse, że o zmaganiach z Chinami nie wspomnimy.
Chodzi o pieniądze
Prosty człowiek widzi świat prosto. A gdy jest on skomplikowany, to wie, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I tak zwykli ludzie postrzegają cały ten pakiet klimatyczny, choć mało kto z nich wie, co to takiego backloadingi i różne inne ERU.
Minister Korolec używa czasem terminologii dla laików tak tajemniczej, jak zagadkowo brzmi dziś mowa księdza po łacinie. Ale też on, czyli rząd, mówi bez większych ogródek o tym, o czym jeszcze kilkanaście miesięcy temu mawiał tak, jakby bał się urazić wielkich i możnych Unii Europejskiej. Zdaniem Korolca mogłoby się okazać, że "najlepsza możliwa technologia węglowa byłaby bardziej atrakcyjna od starej i gorzej funkcjonującej technologii gazowej". Minister krytykuje kolejny aksjomat ekoeuroklimatycznej polityki, czyli technologię CCS (przechwytywania i podziemnego składowania dwutlenku węgla), określając ją jako szalenie drogie i mało perspektywiczne rozwiązanie (czytaj: bezsensowne).
Ktoś zyska, ktoś straci
Polska zawetowała w 2012 r. unijny plan obniżania redukcji emisji CO2 o 40 proc. do 2030 r., o 60 proc. do 2040 r. i o 80 proc. do 2050 r. w porównaniu z 1990 r. Stanowczość polskiego rządu, przemawiającego ustami ministra Korolca, wydaje się mieć swoje podłoże w tym, że cudny środek, dzięki któremu w UE przerobi się czarno-brunatną energetykę na zieloną i błękitną, czyli obrót prawami (jednostkami) do emisji CO2, jakoś się nie sprawdza. Zabieg ten miał wymusić na podmiotach gospodarczych zmianę orientacji w kierunku niskoemisyjnej. Żeby się to opłacało, jednostka (uprawniająca do emisji tony CO2) musiałaby kosztować ponad 40 euro. A kosztuje 10 razy mniej.
W takiej sytuacji Komisja Europejska chce sztucznie zmniejszyć liczbę jednostek emisyjnych na rynku, w wyniku czego ktoś tam zyska, ale i ktoś straci. W grupie tych ostatnich będzie Polska, która na tym księgowym manewrze KE straci ponad miliard euro.
I być może dlatego rząd Polski przestał bezgranicznie wierzyć w ekoeuropolitykę. I dobrze. Lepiej późno niż wcale.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.