Wiceprzewodniczący rady nadzorczej Deutsche Banku Polska postuluje na łamach dziennika Rzeczpospolita w piątek, 5 kwietnia, żeby Polska radykalnie zrezygnowała z energetyki węglowej i zlikwidowała kopalnie, a braki mocy w krajowym systemie uzupełniała w razie potrzeby "nieograniczonym importem tańszej energii" m.in. z Niemiec.
Autor pomysłu, dr Hubert A. Janiszewski, którego gazeta przedstawia jako ekonomistę, członka Polskiej Rady Biznesu i - enigmatycznie - "członka rad nadzorczych spółek notowanych na GPW" reprezentuje (zgodnie z jego własnym wykazem na portalu linkedin.com) interesy takich podmiotów sektora inwestycyjnego, finansowego i technologiczengo, jak: MCI Capital, Mediacap, Cognor, Pelion Health Care (b. Polska Grupa Farmaceutyczna), Elstar Oils, Bankers Trust Company, HSBC, HSBC Financial Services, Deutsche Bank i Deutsche Bank PBC. O tym warto wiedzieć, gdy czyta się pozorujące eksperckość opinie dr. Janiszewskiego.
Jeszcze dwa lata temu straszył on w mediach, że pozostanie Polski przy złotówce grozi spowolnieniem rozwoju gospodarczego i przekonywał, że powinniśmy jak najszybciej wejść do strefy euro, nie żałując takich "tracących znaczenie atrybutów suwerenności", jak narodowa waluta.
Górniku, dlaczego zabijasz współobywateli?
Tym razem dr Janiszewski zapewnia, że w wyniku błędnej polityki rządu do 2030 r. w Polsce "musi umrzeć niepotrzebnie 550 000 obywateli". Dlaczego? Aby utrzymać pracę "dla garstki 80 000 górników".
Autor twierdzi, że corocznie umiera w naszym kraju ok. 40 000 osób "z powodu fatalnego powietrza, zanieczyszczonego CO2 z węglowych elektrowni i pieców". Nie podaje jednak, skąd czerpie apokaliptyczną liczbę. Wiadomo, że po raz pierwszy podał ją w 2016 r. komisarz Unii Europejskiej ds. środowiska Karmenu Vella; odtąd funkcjonuje ona w wielu wariantach - 48 tys. zgonów smogowych (Europejska Agencja Środowiska), 44 tys. ofiar pyłów PM 2,5 (organizacja HEAL).
Nikt oczywiście nie pyta o prawidłowość obliczeń. Wyliczenia polskiego Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii na użytek programu Czyste Powietrze dały wynik ponaddwukrotnie niższy, czyli 19 tys.
Tymczasem, o ile choroby dróg oddechowych na zdrowy rozsądek łatwo przypisać smogowi, o tyle z zasady dziwnie "zapomina się", że pyły zawieszone nie mają zupełnie nic wspólnego z CO2 i że nie węgiel jest przyczyną zapylenia powietrza, lecz sposób spalania (również drewna, ropy, odpadów i śmieci), a nadto: transport, rolnictwo, produkcja przemysłowa, a w wielu miejscach świata w dużej mierze sama natura (wulkany, wichury, wietrzenie gleb, aerozole morskie).
Niezależnie jednak, czy węgiel jest sprawcą smogu i jak bardzo, ten, kto szermuje straszakiem liczby zgonów z powodu węgla, powinien pamiętać, że broń ta jest obosieczna.
Oto bowiem dr Grzegorz Libor w najnowszym raporcie na temat skutków ubóstwa energetycznego wylicza, że tylko w ciągu jednego roku (2017) zmarło niepotrzebnie z powodu chłodu i niedostatku energii ponad 35 tys. Polaków.
Czy dr Hubert A. Janiszewski, postulujący ogołocenie polskiej energetyki ze skutecznych mocy wytwórczych, nie powinien uczciwie uwzględniać podobnych danych, jeśli uważa się za naukowca, a nie tylko lobbystę gospodarczego i przeciwnika partii rządzącej? Można bowiem strawestować tytułowe pytanie artykułu Rzeczpospolitej "Dlaczego mamy umierać za węgiel?" na "Dlaczego mamy umierać za jego brak?".
"Cały świat odchodzi od węgla". Z Japonią raźniej
Charakterystyczne dla antywęglowych publikacji propagandowych jest w tekście Janiszewskiego zagęszczenie zwykłych kłamstw i banialuków podanych w aurze prawdy objawionej. Autor stwierdza na przykład, że "świat odchodzi od energetyki opartej na węglu" ("z kilkoma niechlubnymi wyjątkami, do których należy niestety Polska").
Międzynarodowa Agencja Energetyczna w Paryżu ma w tej sprawie odmienne zdanie: "Przez pięć najbliższych lat popyt na węgiel nie osłabnie na świecie wbrew mediom, które ogniskują całą uwagę na likwidacji przemysłu i odchodzeniu od węgla" - napisali w grudniu 2018 r. autorzy raportu miarodajnej agendy ONZ.
Dla dr. Janiszewskiego obiektywne są opinie raportu Greenpeace, Sierra Club i Coalswarm, które (cóż za niespodzianka!) potępiają węgiel i od dawna używają pedagogiki wstydu. Wyjątków, o których pisze autor, w samej Unii Europejskiej naliczymy około dziesięciu. Niemcy nie wstydzą się bycia największym na świecie producentem węgla brunatnego, z ok. 40-procentowym udziałem węgla w miksie i "odchodzą" od węgla budując nowe bloki oraz zwiększając emisje. A Polska nie będzie się rumienić za towarzystwo np. Japonii w "niechlubnym" klubie.
"Największym problemem Polski jest nie tylko kwestia zamykania (wygaszania) istniejących kopalń, ale przede wszystkim konieczność zamykania elektrowni opartych na węglu, które mają największy wpływ na emisję śmiertelnego smogu" - oznajmia autor, po raz kolejny mijając się z prawdą.
Energetyka zawodowa w Polsce (dzięki wielomiliardowym nakładom na elektrofiltry oraz instalacje odsiarczania i odazotowania poniesionym w ostatnich dekadach) nie ma praktycznie żadnego udziału w emisjach zanieczyszczeń pyłowych i toksyn. Każde dziecko w Polsce wie, że realnym problemem jest tzw. niska emisja. Ale jaka to różnica dla eksperta, który dwutlenek węgla uznaje za zanieczyszczenie?
Jak najwięcej OZE. Ile kosztują źródła energii?
Dr Janiszewski wie, jak zreformować polski miks energetyczny: "najistotniejszym źródłem pozyskania energii powinny być OZE". Trzeba pilnie zmienić przepisy i ułatwić budowę turbin wiatrowych na lądzie, a elektrownie węglowe "sukcesywnie przestawiać" na gazowe. Zdaniem autora Rzeczpospolitej za wyborem OZE przemawia tańsza cena energii.
Dr Hubert A. Janiszewski porównuje w tym miejscu 200 zł/MWh w lądowych farmach wiatrowych do 220-240 zł/MWh w elektrowniach węglowych. Znowu nie wiemy, skąd te dane i co autor miał dokładnie na myśli. W każdym razie warto uświadomić czytelnikom, że według najnowszych dostępnych źródeł za 2017 r. "średnia cena energii elektrycznej wytworzonej przez wytwórców eksploatujących jednostki wytwórcze centralnie dysponowane opalane węglem" wynosiła w Polsce 178,06 zł/MWh (Informacja Prezesa URE nr 49/2018). Natomiast średnia roczna cena energii elektrycznej na tzw. rynku konkurencyjnym w Polsce w 2018 r. wyniosła 194,30 zł/MWh.
Istnieją dziesiątki i setki zestawień cen wskaźnikowych oraz kosztów wytworzenia energii według paliw, nośników, źródeł w rozmaitych konfiguracjach (z uwzględnieniem kosztów inwestycyjnych, kosztów utrzymania i likwidacji, cen paliwa, czy tzw. zewnętrznych kosztów społecznych), opracowywanych często przez grupy producentów w celu uprawdopodobnienia założonych tez.
Na przykład jednym z ulubionych chwytów reklamowych na rzecz OZE jest podawanie niewielkich kosztów instalacji mocy maksymalnej wiatraków na lądzie. Tylko nieliczni uświadamiają sobie, że moc ta (z powodu warunków meteorologicznych w naszym kraju) wykorzystana może być w bardzo małym stopniu, wielokrotnie rzadziej (w godzinach na rok) niż moc np. z konwencjonalnych elektrowni cieplnych. Za to generuje niebotyczne koszty dla systemu przesyłowego i sieci (przekonują się o tym m.in. Niemcy, doświadczający gwałtownych skutków przeinwestowania w farmy wiatrowe na północy kraju bez zatroszczenia się o zdolności przesyłowe na południe).
Mit tanich OZE
Dla wielu szokiem poznawczym okazał się opublikowany przed kilku laty raport Ernst & Young we współpracy z Polskim Stowarzyszeniem Energetyki Wiatrowej i European Wind Energy Association (nie posądzimy ich o sprzyjanie węglowi), z którego niezbicie wynikało, że na początku dekady 2010 najtańszymi źródłami energii pozostawały elektrownie węglowe, jądrowe i gazowe, a odtwarzalne źródła energii były znacznie droższe.
Takie same wnioski potwierdziło też np. Narodowe Centrum Badań Jądrowych w 2015 r. (które nie ma wszak interesu w promowaniu innych niż jądrowe źródeł wytwórczych). Wg. NCBJ pod względem nakładów inwestycyjnych na 1 MWh najtańsze są: gaz (2,5-4,46 USD) i węgiel kamienny (6,89 USD), a najdroższe - promowane przez autora publikacji w Rzeczpospolitej - wiatraki na lądzie (w polskich warunkach 36,6 USD), panele fotowoltaiczne (51,5 USD), biomasa (52,5 USD) i wiatraki morskie (ponad 58 USD). W szeregu kosztów społecznych NCBJ zestawiło podobną kolejność (rosnąco): energia jądrowa, gaz, węgiel, wiatraki na lądzie, biomasa, wiatraki na morzu.
W Polsce koszt techniczny wytwarzania w elektrowniach węglowych spadł w 2017 r. do 152,60 zł/MWh, na węgiel brunatny - do 138,60 zł/MWh, a w elektrowniach wiatrowych wynosił wtedy 191,70 zł/MWh (ale dwa lata wcześniej aż 457,80 zł/MWh). Natomiast średnie ceny energii elektrycznej sprzedanej przy uwzględnieniu wszystkich typów kontraktów i rynków (giełdowego terminowego, bilansującego, przedsiębiorstw obrotu) wyniosły dla węgla kamiennego 178 zł/MWh przy średniej cenie dla wszystkich wytwórców w tym czasie na poziomie 171,10 zł/MWh (źródło: czasopismo Stowarzyszenia Energetyków Polskich, Herbert Leopold Gabryś - przewodniczący Komitetu ds. Energii i Polityki Klimatycznej Krajowej Izby Gospodarczej, "Elektroenergetyka w Polsce 2018. Próba osądu i refleksji wyników za rok 2017").
Skądś już to znamy, czyli zielony raport z Berlina
Jeszcze innym sposobem wyceny może być wskaźnik LCOE (stosunek całkowitego kosztu budowy i utrzymania instalacji wytwórczej do jej produkcji). Zmienną prognozę wylicza się m.in. dla różnych stóp dyskontowych kredytowania inwestycji. Opracowane dla Polski LCOE pokazują np. dla węgla kamiennego wartość 67 euro/MWh, dla wiatru na lądzie 80 euro/MWh, wiatru na morzu i fotowoltaiki 150 euro/MWh (RWE Polska 2017). Mediany LCOE na podstawie danych MAE z 2015 r. przy stopie dyskonta 7 proc. podają dla węgla 87,11 USD/MWh, dla wiatru na lądzie 91,83 USD/MWh, dla wiatru na morzu 171,12 USD/MWh, dla małej PV 170,71 USD/MWh, dla dużej fotowoltaiki 134,50 USD/MWh ("Energetyka", czasopismo SEP, luty 2019, Damian Mrowiec - PSE Innowacje, "Jednostkowy koszt wytwarzania energii elektrycznej LCOE jako wskaźnik porównawczy kosztów produkcji energii z różnych źródeł").
Natrafiliśmy też na raport z wartościami LCOE przypominającymi liczby, którymi posługuje się dr Hubert A. Janiszewski. To opracownie niemieckiego think-tanku - berlińskiej spółki Energy Brainpool i niemieckiej spółki doradców inwestycyjnych A2E (Advise2Energy) Martina Berkenkampa (prowadził inwestycje m.in. w UE i Rosji) pod auspicjami Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej oraz Fundacji im. Heinricha Bölla (Heinrich-Böll-Stiftung), która sama przedstawia się jako część politycznego ruchu Zielonych. Raport z października 2016 r. przytacza o dziwo tezy zbieżne z tekstem w Rzeczpospolitej, jest projektem pilnego przekształcenia systemu elektroenergetycznego w Polsce "w nowoczesny, niskowęglowy, wysokosprawny sektor oparty na OZE i gazie, dobrze zintegrowany z regionalnymi rynkami energii". Na 2025 r. dla węgla kamiennego w Polsce niemieccy specjaliści prognozują LCOE na poziomie 92 euro/MWh, a dla wiatru na lądzie 78 euro/MWh.
Prof. Andrzej Strupczewski z NCBJ otwacie przeciwstawia się mitowi tanich OZE i konkluduje, że "współczesne obiektywne analizy organizacji międzynarodowych, jak OECD, Światowa Rada Energetyczna czy Stowarzyszenie Producentów Energii Elektrycznej wskazują, że obecność znacznych mocy wiatraków i paneli słonecznych w systemie energetycznym powoduje wielkie trudności w gospodarce sieciowej i wymaga wysokich wydatków na rezerwowe źródła energii. Wydatki te są porównywalne do kosztów samej produkcji energii i przekreślają twierdzenia o taniej energii ze źródeł odnawialnych".
Komu najlepiej udało się stanąć na głowie
Od chwili opublikowania opisanych wyżej zestawień (a i wcześniej) lobby OZE bardzo aktywnie działało w celu wywrócenia do góry nogami zastanej struktury kosztów wytwarzania energii. OZE relatywnie taniały w tym czasie na świecie, m.in. w wyniku upowszechniania się technologii.
Zasadniczo jednak skutek osięgnięto metodami polityczno-administracyjnymi: przez ulgi dla OZE (pierwszeństwo w sprzedaży prądu do sieci, wieloletnie gwarancje cen, obowiązkowe zielone certyfikaty pochodzenia energii, później aukcje OZE); przez horrendalny poziom celów redukcyjnych polityki klimatycznej; a także przez obowiązkowe dociążanie paliw kopalnych opłatami za emisję CO2, które - także w wyniku administracyjnych manipulacji rynkiem, który nie chciał, by emisje te drożały - w ostatnim czasie skoczyły z 5-6 euro/t do ponad 25 euro/t z perspektywą dalszego drożenia, na zamówienie m.in. Komisji Europejskiej.
Przez pobudzanie naturalnego dla człowieka odruchu troski o czystość atmosfery i środowiska proces ten objął większość państw w ramach porozumienia paryskiego z grudnia 2015 r. Ale najefektywniej - pod względem antywęglowych ciężarów i utrudnień (bo niestety nie pod względem redukcji emisji, związanych wszakże z poziomem rozwoju cywilizacyjnego państw) - udał się w Unii Europejskiej. Co bynajmniej nie dziwi, gdy zważymy na biurokratyczny charakter UE i bezmyślne tolerowanie przez nią tzw. carbon leakage (ucieczki przemysłu do nieprzeregulowanych pod względem walki z emisją CO2 regionów świata, zwłaszcza do Azji).
Likwidacja węgla nic nie kosztuje bez węgla
Nie ma sensu porównywanie cen energii z dotowanych od wielu lat OZE i rynkowych z energetyki konwencjonalnej. Jeśli jednak w ocenie dr. Huberta A. Janiszewskiego OZE zaczynają wykazywać obecnie cenowe przewagi nad energetyką konwencjonalną, mógłby uczciwie dodać, że jest to możliwe w rezultacie zaburzania rynków oraz wskutek największych w historii energetyki dotacji dla OZE, które stały się swoistym fetyszem elit Europy Zachodniej.
Jej państwa wiodące, jak: Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania czy kraje Beneluksu, jak wiadomo, wyeksploatowały już swój węgiel, zatem rozstanie z nim - inaczej niż w Polsce, czy kilku państwach węglowych nowej UE - nic lub niewiele teraz kosztuje. Skala pomocy publicznej dla OZE jest niebotyczna: 100 mld USD rocznie z budżetów krajów rozwiniętych na świecie, a tylko w Polsce 40 mld zł w wieloletnim programie zatwierdzonym dla naszego kraju przez Komisję Europejską; na wspomaganie OZE w Polsce tylko od 2015 r. do połowy 2017 r. (tj. w okresie objętym kontrolą NIK na temat OZE) wydano sumę 5,75 mld zł; OZE korzysta m.in. z gwarancji długoterminowych stałych cen zbytu, o których reszta energetyki może tylko pomarzyć.
- To jest rzeczywistość, nie propaganda. Subsydia dla OZE w Niemczech wynoszą ponad 24 mld euro rocznie. Czteroosobowa rodzina niemiecka ponosi rocznie dodatkowe koszty związane z OZE wynoszące 1500 euro. Czy Polacy są gotowi płacić rocznie 6000 zł od każdej rodziny dla deweloperów wiatraków? - pyta retorycznie prof. Andrzej Strupczewski z NCBJ.
Jednak nie czas i nie miejsce na opis podstaw systemu energetycznego i rządzących nim mechanizmów cenowych, tym bardziej, że powinny być autorowi doskonale znane. Gdy np. "troszczy się" on o konkurencyjność polskiego przemysłu i wytyka rządowi brak wyboraźni w tej mierze, ilustrując problem rosnącymi kosztami zakupu energii przez stalownictwo, mógłby zapytać w jednej z firm sektora stalowniczego, która opłaca jego zasiadanie w radzie nadzorczej, o przyczyny drożyzny prądu dla przemysłów energochłonnych.
A także upewnić się, że cena ta z pewnością nie spadnie po zlikwidowaniu wszystkich kopalń i elektrowni węglowych w Polsce. Przemysł stalowy wymaga bowiem pewnych i stabilnych dostaw prądu o bardzo dużym wolumenie, a takich nie mogą zapewnić wiatraki lub panele fotowoltaiczne, lecz elektrownie cieplne (np. gazowe), na które nakłada się w Europie niszczące klimatyczne domiary.
Przepływy kołowe są piękne a blackouty urocze
W posuniętej do bólu szczerości dr Janiszewski doradza "demonopolizację" polskiego państwowego operatora systemu przesyłowego PSE. Cokolwiek miałoby to oznaczać, z pewnością nie zwiększy poziomu bezpieczeństwa energetycznego Polski.
Wystarczy przypomnieć spór PSE z jego niemieckim odpowiednikiem o tzw. przepływy kołowe transgraniczne, czyli zapychanie przez Niemców polskich linii elektroenergetycznych północ-południe niekontrolowanymi nadwyżkami z wiatraków nad Morzem Północnym. Przepływy kołowe paraliżowały import prądu przez Polskę i doprowadziły do realnej groźby blackoutów. W dodatku są one sprytnym sposobem przesyłania energii (w danym przypadku do Bawarii i Austrii) przez infrastrukturę sąsiada (Polski, Czech, Francji) i na jego koszt.
Oczywiste, że Polsce ze "zdemonopolizowanym" PSE o wiele trudniej byłoby ten żmudny polsko-niemiecki spór wygrać przed europejskim regulatorem ACER i Komisją Europejską, która zdecydowała o wprowadzeniu tzw. kodeksów sieci. Niestety, zdaje się, że nie na tym autorowi zależy.
Bo będzie taniej, czyli najdrożej w Unii Europejskiej
Zdaniem dr. Huberta A. Janiszewskiego powinniśmy zintegrować sieć elektroenergetyczną w taki sposób, by pozwalała "na nieograniczony import, w razie potrzeby, tańszej energii z Niemiec, Czech, Słowacji czy Litwy". To świetny pomysł, bo połączenia międzysystemowe mogą być bardzo pożyteczne, ma tylko jedną drobną wadę: brakuje gwarancji, że cena prądu w imporcie zachowa konkurencyjność.
Autor-ekonomista powinien dobrze wiedzieć, w jaki sposób rynek obchodzi się z klientem, którego dostawca zdołał od siebie uzależnić. W transakcjach transgranicznych sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie, dzisiaj prąd z Polski rzeczywiście kosztuje 59,3 euro/MWh, a płynący z Niemiec 53,5 euro/MWh (ostatnie dane Eurostatu za III kw. 2018 r.), ale nie będzie tak wiecznie. Wystarczy spojrzeć na zmienność danych z kwartału na kwartał i z kraju na kraj. Ledwie rok wcześniej, energia z Polski kosztowała 36 euro/MWh, a za niemiecką trzeba było zapłacić drożej, bo 41,3 euro/MWh.
Dużo ważniejszych informacji o cenach prądu dostarczają rynki narodowe, przesądzające o charakterze europejskiego systemu elektroenergetycznego, którego łączniki między krajami technicznie zdolne są przepuścić na razie tylko ok. 10 proc. energii wytworzonej w poszczególnych państwach.
Trudno zakładać, że dr. Janiszewskiemu nieznany jest fakt, iż Niemcy mają najdroższą i najbardziej drożejącą energię elektryczną w Unii Europejskiej. Według Eurostatu za pierwsze półrocze 2018 r. odbiorcy niedomowi, przy zużyciu między 500 a 2000 MWh, bez VAT, rocznie płacili w Niemczech prawie 0,15 euro/kWh, a w Polsce w tym czasie 0,0876 euro/kWh (przy średniej w UE 0,1142 euro/kWh); dla gospodarstw domowych cena prądu z VAT w Niemczech wynosiła 0,295 euro/kWh, a w Polsce 0,141 euro/kWh (przy średniej w UE 0,2049 euro/kWh).
W obu przypadkach prąd w Polsce był zatem dwukrotnie tańszy, niż tam, skąd zdaniem autora mielibyśmy kupować w jego wizji wspaniałej przyszłości. Przeoczenie?
Ceny ujemne, czyli absurdy Energiewende i co na to las pod Kolonią
Nie ma przy tym znaczenia, że właśnie w Niemczech dochodziło incydentalnie do "cen ujemnych" w transakcjach bieżących, o bilansującym lub spotowym charakterze - co nagłaśniały rzecz jasna "zielone" portale.
Takie absurdalne sytuacje nie wynikały z kontraktów, mogły trwać przez kilka godzin, wtedy, gdy wskutek kosmicznego wręcz zaburzenia rynku energii przez premiowanie i pierwszeństwo sprzedaży dla OZE, wytwórcom konwencjonalnym w tzw. podstawie systemu bardziej opłacało się stracić na sprzedaży, ale upchnąć nadwyżkę mocy w sieci, niż wygasić pracujący ze znaczną mocą blok energetyczny albo - co gorsza - doprowadzić do zniszczeń technologicznych w elektrowni i w sieci. Energia elektryczna jest bodaj jedynym towarem, którego ciągle nie potrafimy zmagazynować. Raz wytworzona, dopóki nie dotrze do końcowego odbiorcy, musi bez przerwy płynąć. Ta cecha sprawia, że rynek elektryczności jest skomplikowany a jego mechanizmy często idą wbrew potocznym intuicjom o rynku towarów.
Przyczyną drastycznej różnicy cen prądu na niekorzyść Niemiec jest oczywiście nieumiarkowane wsparcie dla OZE w Energiewende. Pod naporem faktów i protestów społecznych Niemcy zaczęli już wyciągać z popełnionych błędów wnioski. Pod topór poszedł m.in. w Nadrenii Północnej-Westfalii las Hambach, spod którego niedługo wydobywany będzie węgiel brutnatny.
W Polsce postulaty dr. Janiszewskiego, takie jak "radykalne przyspieszenie eliminacji produkcji energii z elektrowni węglowych połączone z radykalnym wygaszaniem i zamykaniem kopalni węgla kamiennego i brunatnego" z perspektywą węglowego zera w miksie krajowym już w latach 2045-2050, musielibyśmy okupić znacznie drożej niż Niemcy (którzy dotowali swój węgiel kamienny przez kilkadziesiąt ostatnich lat, dochodząc do poziomu ok. stu euro pomocy publicznej na wyprodukowaną tonę surowca).
Sumowanie wizjonera, czyli kup pan tę żabę
Technicznie jest to jednak możliwe! W tym celu wystarczy tylko, by "autor-ekonomista, członek Polskiej Rady Biznesu i członek rad nadzorczych spółek notowanych na GPW" uzbierał z podatków i dywidend kwotę w wysokości ok. 1,2 mln zł na zastąpienie każdego zlikwidowanego miejsca pracy w górnictwie i wokół branży (sumę tę zespół naukowców Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach oszacował na ok. 190 mld zł).
Dodać należy koszt uzupełnienienia zlikwidowanych mocy w Krajowym Systemie Elektroenergetycznym, uwzględniwszy - uwaga! - że zapotrzebowanie gwałtownie rośnie o kilka procent rocznie, a Urząd Regulacji Eneregetyki już teraz ostrzega przez brakiem mocy w najbliższych latach. Nakłady oznaczałyby wielokrotność inwestycji przewidzianych przez Politykę Energetyczną Państwa do 2040 r. w wysokości 400 mld zł. Ale PEP 2040 zakłada też jednak połowiczny udział węgla w miksie, a musiałby zero.
Licząc dalej: do każdego gigawata z niesterowalnych OZE, które miałyby rosnąć maksymalnie i niepohamowanie - jak chce dr Hubert A. Janiszewski - w polskim miksie, trzeba będzie też zbudować tzw. backup mocy konwencjonalnych, by nie dopuścić do rozchwiania systemu i katastrofalnego zniszczenia sieci przesyłowych.
Jak duży powinien być? Energetycy (wcale nie węglowi) twierdzą, że bezpieczna dla systemu jest proporcja 1 do 1. Nadto trzeba też będzie wydawać kolejne miliardy złotych na nowe linie do nowych farm. Nawet gdy sieci dochodzą do miejsc, w których miałyby stanąć wiatraki, nie uniosą przesyłu bez gruntownej modernizacji (na tzw. średnich napięciach nie wykonywano jej w Polsce od kilkudziesięciu lat).
W prostym rachunku oznacza to zdublowanie wielomiliardowych nakładów na OZE. Przypomnijmy: wynoszą 40 mld zł w programie klimatycznym Polski w ramach UE lub blisko 2,5 mld zł rocznie do połowy 2017 r.
Przyjmuje się dość zgodnie, że potrzebną stabilność i elastyczność mocy w backupie do OZE (a także - co postuluje sam autor - w zastępowaniu likwidowanych elektrowni węglowych) zapewnić mogą jednostki wytwórcze opalane gazem ziemnym. Jego zakup (z tym, że w ilościach zwielokrotnionych w stosunku do obecnych 17-18 mld m sześc. rocznie) to już drobiazg, bo przecież Gazprom chętnie zaoferuje nam nowy kontrakt na kilka dekad. Być może nawet tym razem unikniemy długoletnich procedur skargowych przed Komisją Europejską i w sztokholmskim arbitrażu z powodu udowodnionych praktyk dyskryminacyjnych i zawyżania cen przez Rosję.
A jeśli nie Rosjanie, to niechybnie Niemcy sprzedadzą Polsce gaz (rosyjski), prosto z położonego blisko granicy gigantycznego magazynu podziemnego Katharina (nazwa jak najbardziej ku czci wielkiej carycy rodem ze Szczecina, nowego symbolu przyjaznej współpracy obu narodów zaangażowanych w Nordstream I i II). W stosunku do taryf gazowych na zachodzie UE dopłacimy tylko niewielką prowizję za przesył powrotny na wschód, niewykluczone że z pośrednictem południowych sąsiadów, którzy także chętnie zarobią na całej operacji.
Ale to jeszcze nie koniec kosztów. Gwałtowna transformacja radykalnie podnosi ryzyko wystąpienia blackoutów, a przy nich, jeśli wystąpią, koszty budowy najdroższych źródeł wytwórczych i najdroższe paliwa to fraszka. Ubezpieczyciele szacują, że gdyby doszło dziś do trwającego 8 godzin przerwania dostaw prądu, to koszty awarii na terenie całej Polski sięgnęłyby 2,6 mld zł (raport PIU i Deliotte 2019). Propozycja dr. Janiszewskiego, aby nagle przekształcić źródła odpowiedzialne za 80 proc. mocy w polskim KSE, praktycznie skazuje nas na głębokie i długotrwałe niedobory mocy i katastrofę prądową, trwającą nie osiem godzin, lecz wiele lat. Koszty blackoutów trzeba doliczyć do rachunku za cały plan.
A jeśli pieniędzy zabraknie? Przyjdą "dzieci" i wytropią
Niestety. Podsumowanie daje tak astronomiczne wyniki, iż mogłoby się okazać, że pieniędzy zabraknie... Prądu w gniazdkach oraz ciepłych kaloryferów i pracy w całym zlikwidowanym bez prądu przemyśle również. Wtedy Niemcy z pewnością pospieszyliby nam z pomocą z nadwyżkami, które zapewnią sobie z kilku budowanych właśnie nowych kopalń i elektrowni na węgiel bruntany (emisje - już teraz wielokrotnie większe od Polskich, w dodatku rosnące, a nie malejące, jak u nas - niewątpliwie zdołają zatrzymać na linii Odry funkcjonariusze Bundespolizei).
W najgorszym wariancie mogłoby się okazać, że przywołane przez dr. Janiszewskiego "dzieci" (protestujące w obronie klimatu w marcu tego roku) wyszłyby wtedy na inne masowe demonstracje. I nie chciałbym być wówczas w skórze tych, których "dzieci" (nieco już starsze, lecz wyszkolone przez aktywistów klimatycznych w tropieniu wroga ludzkości, którym teraz jest węgiel) podejrzewać będą o autorstwo planu radykalnej transformacji energetycznej spod pióra dr. Huberta A. Janiszewskiego.
"Zademonstrujmy prawdziwą troskę o przyszłość naszych dzieci i wnuków, którym z powodu efektu cieplarnianego, zmian klimatycznych i smogu grozi apokalipsa" - epatuje na koniec autor.
Autorze, zrobimy to! Nie pozwolimy Panu (oraz lobbystom producentów OZE i ościennych energetyk) rozwalić systemu energetycznego i gospodarczego w Polsce. W czyimkolwiek interesie. Mamy dzieci, mamy swój kraj, czujemy się odpowiedzialni. Nie pozwolimy na apokalipsę.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.
A czyżby to się tak wymądrzał nasz doktor z Wojskowego Koła Łowieckiego Jenot w Jedwabnem? Widać, że na energetyce zna się też tak jak na polowaniu.