– Przez trzy lata pracowałem jako sztygar w kopalni „Makoszowy”. I to w oddziale wydobywczym. Bywałem już w strefie zagrożenia, więc po zawaleniu się dachu było mi łatwiej niż kolegom – przyznaje „Trybunie Górniczej” Bochynek, który rzadko wraca do szczegółów wydarzeń w hali MTK. – Piłem właśnie kawę z kolegami z Polski, Niemiec i Holandii, rozmawialiśmy o wystawie.
Nagle rozległ się potworny huk. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, jak konstrukcja dachu hali zaczyna spadać prosto na nas. Zrobiło się ciemno. Nie mogłem się ruszyć, ale nic mnie nie bolało. Poczułem za to ciepło. Położyłem rękę na piersi, całą marynarkę miałem we krwi. Zaczęliśmy się nawoływać. Jeden kolega odkrzyknął, że ma złamaną rękę, inny, że nogę. Niektórzy wpadli w panikę. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zawsze był ze mnie straszny nerwus, ale nie uległem stresowi.
– Tak byłem opuchnięty, że na oczy nie widziałem przez trzy dni. Myślałem, że wzrok straciłem, ale jak w końcu rozciągnąłem powieki, świat ukazał mi się na nowo – wspomina.
Drugą traumę związaną z hodowlą ptaków, Bochynek przeżył w czerwcu ubiegłego roku, gdy w trakcie przelotu z niemieckiego Schöningen do Polski zginęło lub zaginęło blisko 30 tysięcy gołębi. W tym gronie były także jego najlepsze sztuki, które zdobywały medale i nagrody.
W swoim gołębniku w przydomowym ogródku w Zabrzu, którego strzeże wilczur Aldo, zostało mu już niewiele ptaków. Po tragicznym przelocie z Schöningen, postanowił ograniczyć hodowlę. Jak sam przyznaje, gołębie zawsze stanowiły dla niego ucieczkę z jednego sportu do drugiego. Lubił usiąść sobie w ptasim towarzystwie, zrelaksować się i spokojnie zaplanować... mikrocykle treningowe piłkarzy "Górnika". Musiało mu to wychodzić całkiem dobrze, skoro trzykrotnie był szkoleniowcem zabrzańskich piłkarzy, doprowadzając ich w 1988 r. do mistrzostwa Polski.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.