Przez 12 dni - od 28 listopada do 9 grudnia - 10000 przedstawicieli 194 państw obradować będzie w Durbanie na Konferencji Klimatycznej ONZ (już po raz 17.) nad tym, jak ratować naszą planetę przed zmianami klimatycznymi. Z krajów Unii Europejskiej do Durbanu przyjechało 1000 osób.
Nasz minister środowiska, Marcin Korolec, będzie przewodniczącym polskiej delegacji, a z racji pełnienia przez Polskę prezydencji - jednocześnie przewodniczącym Rady Unii Europejskiej ds. środowiska.
Z morza słów płynących od kilku dni na temat celów tej konferencji najważniejszym jest (w największym skrócie) wymuszenie na Chinach i USA zobowiązania się do redukcji emisji CO2 (odpowiadają za 41 proc. globalnej emisji). W języku biurokratów cele te zostały sformułowane następująco:
- ustalenie planu dojścia do nowego globalnego porozumienia o ochronie klimatu (tzw. mapa drogowa dojścia, głównie Chin i USA, ale również innych dużych państw do redukcyjnych zobowiązań)
- porozumienie w sprawie przyjęcia drugiego okresu zobowiązań protokołu z Kioto (obecny kończy się w grudniu 2012 r.)
- postęp we wdrażaniu decyzji z Cancun, w szczególności w kwestii mierzenia, raportowania i weryfikacji emisji oraz sprawach instytucjonalnych (co w tłumaczeniu na działania praktyczne rozumieć należy jako gwarancje zatrudnienia dla dziesiątek tysięcy urzędników liczących, mierzących, podsumowujących i wymyślających kolejne powody dla swojego istnienia).
Chocholi taniec
Nie chcę nikogo epatować kosztami, także ekologicznymi, tego kilkunastotysięcznego zlotu (licząc gości wraz z obsługą), a więc ton papieru zużytego na tysiące dokumentów niepotrzebnych nikomu oprócz urzędników, tony emisji CO2 z samochodów i samolotów przywożących "zatroskanych" globalnymi zmianami klimatycznymi, którzy będą obradować na "najważniejszym światowym wydarzeniu poświęconym ochronie klimatu".
Ciekawi mnie bardzo, nad czym trudzić się będzie ten tłum biurokratów i lobbystów różnych grup interesów, skoro już w czerwcu Christiana Figueres, szefowa sekretariatu ONZ ds. klimatycznych, ogłosiła (tuż przed spotkaniem klimatycznym w Bonn), że nie ma szans na "post-Kioto"?
Podobne opinie, i to kilkakrotnie, padały z ust Connie Hedegaard, komisarz ds. działań w dziedzinie klimatu, która tuż przed konferencją w Durbanie ponownie oświadczyła, że "Unia jest gotowa na zawarcie ogólnoświatowego traktatu. Niestety, inne potęgi gospodarcze, takie jak Stany Zjednoczone czy Chiny, nie są na to przygotowane".
Adam Gierek, poseł do Parlamentu Europejskiego, też nie ma złudzeń: "Najbliższy szczyt klimatyczny w Durbanie nie przyniesie żadnych rezultatów. Stany Zjednoczone i Chiny nie zamierzają bowiem wchodzić w żadne zobowiązania mające na celu obniżenie emisji CO2".
Unia redukuje, MY płacimy
Dlaczego tylko Unia Europejska martwi się o klimat? I dlaczego tylko ona chce za to płacić, chociaż 27 państw członkowskich odpowiada jedynie za 11 proc. globalnej emisji? Dla dokładności dodam, że chce płacić głównie z polskiej kasy, gdyż to nasz kraj ma ponieść największe koszty realizacji redukcyjnych ambicji UE.
Polska od roku 2009 ma pełną wiedzę o kosztach inwestycji niezbędnych do redukcji CO2 o 30 proc. do roku 2030 (czyli o 10 proc. wyższej niż obecne zobowiązania pakietowe i w okresie o 10 lat dłuższym). Szacuje się je na 92 mld euro (a więc najwięcej ze wszystkich państw UE). Koszty liczone do roku 2020 szacowane są na 100 mld zł. Perspektywa ta paraliżuje modernizacyjne inwestycje w polskiej energetyce, decydujące o rozwoju naszego kraju, a mimo to nie podejmujemy zdecydowanych kroków przeciwko tak jaskrawej nierówności w ponoszeniu kosztów ochrony globalnego klimatu.
Polski paradoks
Czyż nie pachnie Mrożkiem sytuacja, w której orędownikiem narzucenia całemu światu radykalnego stanowiska UE w sprawie redukcji CO2 będzie polski minister środowiska - przedstawiciel kraju, który ma zapłacić najwięcej za ideę, a właściwie za doktrynę obciążającą CO2 wytwarzany przez człowieka winą za zmiany w globalnym klimacie?
Po raz kolejny przypomnę, że w roku 2010 światowa emisja tego gazu wyniosła ponad 34 mld t, w czym kraje UE mają 11-procentowy udział. I mimo tego faktu UE jest gotowa płacić za realizację swoich dogmatycznych celów. Najpierw poprzez wyciągnięcie z budżetów państw członkowskich opłat za emisję CO2 (przypominam - najwięcej z Polski), następnie poprzez wypędzenie poza swoje granice przemysłów energochłonnych (z powodu radykalnej podwyżki cen energii elektrycznej ze źródeł konwencjonalnych, co spowoduje wzrost bezrobocia w całej Europie, ale największy w Polsce), wreszcie wspomagając kraje mniej rozwinięte w walce ze zmianami klimatycznymi kwotą 7,2 mld euro do roku 2012, z czego wydano już ponad 4,6 mld.
Na co są wydawane - to temat osobnego traktatu o obłudzie w grze politycznej i bezkarnym forsowaniu racji różnych grup interesów pod osłoną jakże postępowej idei ochrony globalnego klimatu.
Bal na Titaniku
Każdy, kto z coraz większym zdumieniem patrzy na bezradność europejskich polityków wobec rozlewającego się kryzysu finansowego, nie może uwierzyć własnym uszom, słysząc, jakie jest stanowisko UE na konferencję w Durbanie. Unia, miotająca się bezradnie wobec banków igrających losem całego kontynentu, a właściwie całego świata, nie wyciąga żadnych wniosków z obecnej sytuacji i brnie w kierunku zabójczym dla światowej gospodarki. Czy Durban wyhamuje ten samobójczy amok?
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.