Nieważne, jaką mamy akurat porę roku. Nieważne, czy świeci słońce, czy pada deszcz lub śnieg. Góry pociągają swym pięknem, majestatem i tajemniczością. Warto więc ruszać przed siebie na kolejną wędrówkę. Na szlak zabiera nas tym razem Michał Ferdyan, były kierownik robót górniczych kopalni Knurów-Szczygłowice, następnie naczelny inżynier ruchu Bielszowice kopalni Ruda, a dziś główny inżynier górniczy w spółce JSW Szkolenie i Górnictwo.
– W szkole średniej, czyli w odległych latach osiemdziesiątych, w ramach wycieczek klasowych wybieraliśmy kierunki górskie. Były to Beskidy lub Sudety. Polubiłem wijące się szlaki i zdobywanie zielonych szczytów, tym bardziej że chodziliśmy w gronie rówieśników. Było bardzo wesoło i można było poczuć wolność. Ale życie życiem. Po podjęciu pracy w kopalni Szczygłowice przerzuciłem się na wielokilometrowe objazdy i kontrole po wyrobiskach karbońskich, często o sporym nachyleniu. Kontakt z górami ograniczyłem tylko do jazdy na nartach – opowiada Michał Ferdyan.
Kilkanaście lat temu, podczas wakacji na Podhalu, wraz z rodziną udał się na przechadzkę nad Morskie Oko. Jak wspomina, był zdegustowany asfaltową drogą i tłumem ludzi, którzy zmierzali do tego samego celu. Jednak malowniczy widok przepięknie położonego jeziora wynagrodził mu wszelkie niedogodności. Plany kolejnych wypraw w góry przerwała pandemia koronawirusa. Długo oczekiwany wyjazd w końcu doszedł do skutku.
– Za namową syna Tomasza ruszyliśmy na pierwszą wyprawę skitourową. Cel: Gęsia Szyja. Wcześnie rano pobudka, puste drogi, po dwóch godzinach z małym hakiem byliśmy w Zakopanem. Z pełnym ekwipunkiem ślizgaliśmy się niebieskim szlakiem w stronę Wiktorówki. Po drodze spotkaliśmy zaledwie kilkanaście osób. Przed kaplicą na schodach odpięliśmy narty i dalej pognaliśmy w butach, by dotrzeć na Rusinową Polanę. Było bardzo stromo. Powoli wdrapaliśmy się na szczyt 1489 m n.p.m. Pięknie rozciągał się widok na rozległą panoramę Tatr. Ale najlepsze było przed nami, czyli zjazd. Rusinowa Polana to prawdziwa Mekka dla skitourowców, można czerpać radość ze skrętów na śnieżnym puchu. I taki był wstęp do przedsionka najwyższych polskich gór, zaledwie dotknięcie – wspomina Michał Ferdyan.
Jednak prawdziwa przygoda z Tatrami zaczęła się dla niego jesienią 2021 r. Świeżo upieczonemu emerytowi górniczemu brakowało ruchu. Za namową kolegi ze studiów, Tomasza Jagody, również emeryta, byłego głównego inżyniera strzelniczego z bytomskiego Bobrka, przekroczył barierę 2000 m n.p.m.
– Pamiętam jak dziś, był piękny, pogodny wrzesień, godzina siedemnasta, wyjazd, nocleg w Kościelisku, szybkie spanie, wczesna pobudka. Kolejką Rakoń ruszyliśmy w głąb Doliny Chochołowskiej, dalej czerwonym szlakiem w górę. W pewnym momencie złapałem się za głowę. Do stu tysięcy dzikich zwierząt! – jak stromo! – krzyknąłem. Chyba nie wiedziałem, na co się piszę, ale w końcu Kończasty Wierch, 2002 m n.p.m., został zdobyty. Kolejnym celem stał się Starorobociański Wierch, 2176 m n.p.m. Tym razem zdobyłem się na wyprawę z córką Anią. Wykonaliśmy kółko: Giewont, Kopa Kondracka, Kasprowy Wierch, a schodząc z góry w stronę Kuźnic, usłyszeliśmy bardzo głośny ryk. To bynajmniej nie był jeleń na rykowisku, a najprawdziwszy niedźwiedź, który przypomniał nam, kto tu rządzi. Wszyscy turyści na szlaku zamarli. Na szczęście mieszkaniec lasu nie pokazał się nam osobiście. Można było zatem wracać na szlak – opowiada Michał Ferdyan.
Kolejne przygody na szlaku nie przyprawiały już o dreszcz emocji, jak było w przypadku niedźwiedzia, ale również utkwiły w pamięci początkującego zdobywcy górskich szczytów. Wypatrując okna pogodowego, z początkiem października, wraz z dwójką kolegów, Tomaszem i Andrzejem, zaplanowali kolejny wypad w góry, zamawiając noclegi w okolicach Szczyrbskiego Jeziora.
– Zamierzaliśmy zdobyć Rysy od strony słowackiej. Pogoda kompletnie się nie sprawdziła. W okolicach Chaty pod Rysami widoczność ograniczona była do około trzech metrów. W schronisku próbowaliśmy poczekać na lepsze warunki. Po dwóch godzinach zapadła desperacka decyzja – w drogę! We mgle, wypatrując kolejnych oznaczeń szlaku, zdobyliśmy szczyt. Po krótkiej sesji zdjęciowej kolega Tomek wypowiedział pamiętne słowa: „Jeszcze tu wrócimy, ale przy dobrej pogodzie i od strony Polski”. Niestety, jak się później okazało, dla niego była to ostatnia wysokogórska wyprawa i początek walki z chorobą. Ja zaś wyciągnąłem wnioski z zamawiania noclegu zbyt wcześnie i nietrafionej pogody. Wykorzystałem za to zamiłowanie do majsterkowania i przerobiłem mojego vana na minikampera. Od 2022 r. wyjazdy w Tatry odbywały się z noclegiem w samochodzie. Sezon rozpocząłem z moją córką Anią zdobyciem Świnicy od strony Zawratu. Później przenieśliśmy się na stronę słowacką, aby wejść na Rohacze i Trzy Kopy. Po raz pierwszy na żywo spotykaliśmy świstaki, bardzo zabawne zwierzątka – opowiada o swoich wrażeniach Michał Ferdyan.
Z końcem października ub.r. zdecydował się na samotne wejście na Rysy, od strony południowej, przy idealnej, słonecznej pogodzie. Było 17 stopni C. Z wyjazdu na wyjazd stawał się coraz bardziej doświadczonym wspinaczem. Zbierał też skrzętnie mapy i przewodniki górskie, a wśród nich starą, papierową mapę Tatr. Flamastrem zakreślił dotychczas przebyte szlaki.
– Graficzny obraz nasunął mi myśl, aby zagęścić te „kółeczka” i przejść całe polskie Tatry. Wkrótce powstał kolejny wężyk na mapie: Czerwone Wierchy i Ornak. Dolina Pięciu Stawów i Szpiglasowy Wierch zagęściły pajęczynę. Bieżący rok był intensywny pod względem wędrówek. I tym razem rozpocząłem go wraz z córką, przechodząc z Kuźnic przez przełęcz Krzyżne i Piątkę do Palenicy Białczańskiej. Kolejny wyjazd zaplanowaliśmy w Tatry Zachodnie. Rowerem typu tandem dojechaliśmy do schroniska w Dolinie Chochołowskiej, wzbudzając nie lada sensację wśród turystów. Przeszliśmy przez Jarząbczy Wierch, Łopatę, Wołowiec, na Grzesiu skończywszy. A w czerwcu niestety zmarł mój najlepszy przyjaciel Tomek Jagoda. Postanowiłem spełnić jego marzenie i zaatakować Rysy od strony Polski. Droga na szczyt była jedną wielką modlitwą, a łańcuchy w moich dłoniach przesuwały się jak paciorki różańca. Przed oczyma stawały obrazy z 36-letniej znajomości. Na dachu Polski stanąłem po raz trzeci właśnie dla Niego. Myślałem, że na tym zakończę, ale za namową Ani: „Tato, dasz radę”, postawiłem kropkę nad „i”. Ruszyłem na Orlą Perć. To była z pewnością najbardziej wyczerpująca wędrówka mojego życia. Trudy ciężkiej i bolesnej wspinaczki wynagradzały na szlaku przepiękne fioletowe kwiatki, dzwonki okrągłolistne. A nakreślony plan? Cóż, został wykonany. Podsumowując moją czteroletnią włóczęgę po najwyższych polskich szczytach, mam pod stopami 306 km szlaku i 20 855 m przewyższenia, na co złożyło się 16 wyjazdów. A moje wspomnienia na łamach „Trybuny Górniczej” chciałbym zadedykować mojemu przyjacielowi Tomaszowi Jagodzie, który zdobył już tę najwyższą z gór, której nazwa brzmi Niebo. No i oczywiście zachęcam gorąco do górskich wędrówek. Nie ma jak aktywny sposób spędzania czasu wolnego – podsumowuje Michał Ferdyan.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.