Kiedy sześć lat temu Aleksander Jasiewicz po raz pierwszy opowiadał na łamach „Trybuny Górniczej” o swej wielkiej pasji, był sportowcem amatorem, jakich wielu. Dziś boksuje się zawodowo. Szybkość, siła i nieustępliwość to jego dewizy.
– Nie poddaję się, ciężko haruję na kopalni i na ringu. Mam marzenia o walkach z najlepszymi na świecie zawodnikami – opowiada o sobie bokser z ruchu Ziemowit.
Wyjść na ring i boksować się przez 12 rund to nie lada sztuka, zwłaszcza gdy ma się za sobą szychtę na dole. Aleksander Jasiewicz opanował tę sztukę do perfekcji. Swoją przygodę z boksem zaczął w wieku 14 lat. Zobaczył w telewizji, jak wspaniale boksuje Tomasz Adamek i postanowił pójść w jego ślady. Od tamtej pory nieustannie trenuje. Najpierw boksował w jaworznickim klubie Jawor. W 2008 r. zdobył swój pierwszy tytuł mistrza Śląska w boksie w kategorii 46 kg. Był triumfatorem prestiżowego turnieju Złota Rękawica Wisły Kraków i zwycięzcą Memoriału Štefana Matějčíka w Bratysławie. Został sklasyfikowany na piątym miejscu w kraju w wadze lekkopółśredniej.
W styczniu 2019 r. wziął udział w Pucharze Polski. W drugiej rundzie ćwierćfinałowej walki przegrał przez kontuzję z Michałem Toberą. Porażkę mocno przeżył.
– W zasadzie chciałem zrezygnować z uprawiania boksu, ale szczęśliwym trafem zatelefonował do mnie znany w środowisku trener Daniel Pilc z Tychów. Nieźle mnie zrugał na wieść o tym, że chcę kończyć karierę. Zachęcił mnie do kolejnych treningów, a następnie wziął pod opiekę. To był dla mnie ważny dzień, bo wróciłem na ring – przyznaje Aleksander Jasiewicz.
Niedługo potem namawiany przez menedżerów z bokserskiej branży przeszedł na zawodowstwo.
– To było spore wyzwanie. Boks amatorski to walki turniejowe. Walka dzieli się na trzy rundy po trzy minuty. Zawodowstwo wiąże się z kontraktami na walki po cztery, sześć, osiem, dziesięć lub dwanaście rund. Kontraktowaniem rywali zajmują się promotorzy – opowiada dalej.
Pod czujnym okiem tyskiego trenera bokser z Ziemowita stoczył już sześć pojedynków, z których pięć wygrał, a tylko raz musiał uznać wyższość przeciwnika. Był nim doświadczony czeski pięściarz Lukas Dekys, klasyfikowany obecnie na 65. pozycji na 2040 zawodników z całego świata. Walka miała miejsce podczas Tymex Boxing Night 16 w marcu 2021 r. Bokser z Ziemowita pozostawił jednak po sobie dobre wrażenie, wygrywając zdecydowanie na punkty po sześciu rundach z reprezentantem Mongolii, Bazargurem Jugderem. Zaliczył również zwycięstwa z Igorem Prygą i Kamilem Wieczorkiem.
– W boksie zawodowym trzeba przywyknąć do kamer, licznej publiki, głośnych dyskusji o faworytach. Przy amatorskich pojedynkach tego nie ma. Ale ja szanuję i nie lekceważę nikogo, kto wychodzi do pojedynku ze mną. Nie zmienia to też faktu, że jestem bardzo nastawiony na zwycięstwo. Psychika ma niesamowity wpływ na osiągane wyniki. Zawsze powtarzam, że w mojej dyscyplinie ważna jest siła, ale przede wszystkim wiara w swoje umiejętności i w to, że się uda, że przecież każdą walkę mogę wygrać – przyznaje pięściarz.
Często wraca myślami do przegranej walki z Lukasem Dekysem.
– Myślę, że była to jedna z najlepszych walk, jakie stoczyłem w dotychczasowej karierze. Czech świetnie boksował, a ja niewiele mu ustępowałem. Niedawno padła propozycja rewanżu na ringu w Czechach. Ale dano mi jedynie dwa tygodnie na przygotowanie. Odmówiliśmy wraz z trenerem. Ja nie jestem chłopcem do bicia. Na przygotowania do walki z tak doświadczonym pięściarzem muszę mieć przynajmniej sześć tygodni. Wierzę, że w końcu znów skrzyżujemy rękawice – tłumaczy.
Chętnie też wspomina czasy, gdy walczył amatorsko.
– Pamiętam pojedynek z Australijczykiem Liamem Wilsonem, który też już boksuje zawodowo. Miał na koncie tytuł mistrza świata. Wtedy przegrałem, byłem strasznie poobijany, ale to ważne, że taką walkę zaliczyłem. W sumie przygoda z boksem amatorskim zaowocowała stoczeniem przeze mnie aż 84 pojedynków. To całkiem niezły dorobek – wylicza.
Kiedyś po nocnej zmianie Aleksander Jasiewicz wrócił do domu, zdrzemnął się godzinę, a następnie wraz ze znajomym ruszył na zawody do Dobczyc. Wybrał się na czczo, żeby – jak mówił – waga była bez zarzutu.
– Jedenaście godzin czekałem na swoją walkę i w końcu zwyciężyłem Jakuba Krasa, mistrza Małopolski. Przed walką myślałem, że zasnę. Miałem katar i potwornie bolała mnie głowa. Ówczesny trener Arkadiusz Małek bez przerwy powtarzał mi: „Olek, wygrasz, ty nosisz tam na dole ringi, masz potężną siłę, wygrasz” – opowiada.
Kibice często pytają go, czy nie ma w planach rezygnacji z pracy w kopalni. On zaś odpowiada:
– Sto procent nie. Górnictwo mam we krwi, po ojcu. W sumie lubię tę pracę i nie zamierzam z niej rezygnować. Prawda jest też taka, że mało który pięściarz w Polsce, nawet utytułowany, jest w stanie utrzymać się z boksu. Dlatego zaciskam pięści i nie poddaję się. Każdego dnia po pracy jadę na trening. Przemierzam po 60 km tam i z powrotem. Zbieram siniaki. A wszystko po to, żeby jak najlepiej wypaść na ringu podczas zakontraktowanego starcia. Sam pojedynek musi być przyjemnością, sprawdzianem nabytych w trakcie sparingów umiejętności – dodaje.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.