- Na tym etapie mogę powiedzieć, że wszyscy byli ratownikami, bo pozwalała na to sytuacja. Woda zaczęła opadać i można było podjąć próby przedostawania się do uwięzionych. W pewnym momencie na dole przebywało nawet 1000 osób, które były zaangażowane w różne działania w ramach akcji. Ludzie się na bieżąco wymieniali. Jeden zastęp był wyczerpany, to zaraz na jego miejsce wchodził następny. Tak próbowaliśmy się dostać do oddziału G3 poprzez pochylnię 33. To były bardzo trudne warunki – opowiada 75-latek, który wspomina, że bardzo ważną rolę w akcji odegrał sztygar Roman Wilk.
- Pracował w wentylacji i przed katastrofą przebywał z ratownikami w oddziale G3, gdzie nadzorował prace profilaktyczne. To było trochę szczęście w nieszczęściu, bo jako doświadczony pracownik dozoru potrafił zapanować nad sytuacją. Znał doskonale oddział, jeśli chodzi o wyrobiska oraz wiedział, jak wygląda sieć wentylacyjna. Miał świadomość tego, że musi wszystkich trzymać razem. Natomiast na powierzchni najważniejsze decyzje podejmował dyrektor kopalni Andrzej Groyecki, który był kierownikiem akcji – wspomina b. górnik, który pokazuje mapę wyrobisk w archiwalnym numerze Wiadomości Górniczych. Dodaje, że na pamiątkę zostawił sobie kilka gazet, które opisywały wydarzenia sprzed 50 lat.
Kontakt z górnikami nawiązano po ok. 30 godzinach akcji. Ratownicy usłyszeli uderzenie po rurociągu podsadzkowym. Dowiedzieli się od uwięzionych, że jest ich 79. Wcześniej ratownicy już na pierwszych metrach pochylni 33 znaleźli ciało 19-letniego Tadeusza Dereja (według innych źródeł górnik miał na imię Maciej lub Marian – red.). Aby dotrzeć do pracowników, trzeba było pokonać ok. 200 m zawalonego wyrobiska. Dzięki determinacji ratowników po blisko 80 godzinach udało się uwolnić górników. Wcześniej uwięzionym udało się podać za pośrednictwem rurociągu herbatę i czekolady.
Droga do wolności
- Zadecydowano, że na powierzchnię zostaną wywiezieni szybem Koszelew, który znajdował się około 4 km od oddziału G3. Innego wyjścia nie było. Najbliżej tego miejsca znajdowały się szyby Zawadzki i Cieszkowski, ale z powodu katastrofy nie można było z nich korzystać. Szyb Koszelew był w tamtym czasie pogłębiany i poszerzany, nie było w nim klatki. Funkcjonował w nim kubeł i to właśnie on miał być przepustką na powierzchnię – wspomina Jerzy Grela.
Do szybu trzeba było jednak pokonać 4 km. A należy pamiętać, że ten dystans pod ziemią jest nieporównywalny z odległością na powierzchni, tym bardziej w sytuacji, kiedy wyrobiska zostały spustoszone przez wodę, a odcięci górnicy byli znacznie osłabieni.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM.
Szczegóły: nettg.pl/premium
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.
Na scianie 80 gorników.....wiadomo technika dziś jest inna ale proporcjonalnie dzis to jest kilkanscie ludzi a na powierzchni armia urzedników,zwiazkowców i innych przykawek co siedzą na plecach górnika by ten fedrowal bo kazdy chce miec 10 -tego pieniazki na koncie.