Żadne oficjalne dokumenty nie są w stanie tak dobrze oddać atmosfery Polski za czasów PRL-u, jak listy pisane do oficjalnych organów, głównie zaś do KC PZPR w Warszawie. Wśród nich - listy o węglu, a zwłaszcza o jego braku i wynikających z tego problemach. Doskonale oddają stan polskiej gospodarki w tych czasach.
Każdego roku do instancji partyjnych i państwowych wpływało przynajmniej milion listów. Według informacji KC PZPR, w 1986 r. wniesiono 2,2 mln skarg w formie pisemnej oraz ustnej. Rok później już 3,3 mln. W PRL Polacy wysłali w sumie ponad 50 mln listów. Niektórzy naukowcy mówią o liczbie nawet dwukrotnie większej.
Gierek to załatwi
Powierzali swoje troski i sprawy instytucjom, przedstawicielom władz i redakcjom. Po co pisali? Bo mieli nadzieję na pomyślne rozstrzygnięcie konkretnego problemu. Pisanie „do Warszawy”, a zwłaszcza do Edwarda Gierka, uważano za skuteczną metodę rozwiązywania najróżniejszych „bolączek codzienności”.
Prof. dr hab. Grzegorz Miernik z Uniwersytetu Jana Kazimierza w Kielcach podczas konferencji w Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, opowiedział o listach pisanych w tych czasach do władz w sprawie węgla.
- W listach z okresu PRL-u można znaleźć powtarzające się pytania. Najczęściej zadawane brzmiało: „Gdzie jest mięso?”. Przyjrzałem się innemu, brzmiącemu: „Gdzie jest węgiel?”. Praktyka pisania listów przez osoby uważające się za skrzywdzone, bądź uważające, że naruszono ich interesy – jest znana od wieków. W niektórych krajach działały specjalne instytucje, które się tym zajmowały – przypomina prof. Miernik.
W Polsce Ludowej od lat 50. istniało kilka centralnych instytucji, w potocznej opinii utożsamianych z „najwyższą władzą”, do których kierowano listy. Najważniejszy był KC PZPR z siedzibą przy Nowym Świecie w Warszawie. Spore znaczenie miały też biura przy Polskim Radiu, Urzędzie Rady Ministrów, Kancelarii Rady Państwa, Centralnej Radzie Związków Zawodowych.
- Zachowane do dzisiaj listy opisywały rzeczywistość, zawierały prośby, skargi i interwencje. Była to praktyka skuteczna. Najczęściej przedstawiano w nich sprawy mające charakter osobisty. Co ważne, ludzie uważali, że pisać należy od razu do Warszawy, gdyż na dole poziom korupcji, fraternizacji jest tak duży, że tych spraw nie da się załatwić. Co najwyżej można się narazić na szykany. W Polsce niedobory wszelkiego rodzaju dóbr były cechą stałą gospodarki realnego socjalizmu. W listach znajdujemy na to dowody – mówi prof. Grzegorz Miernik.
Bo węgla brakowało
Najczęściej podnoszonym problemem były mieszkania. Na drugim miejscu – braki towarów, najczęściej chodziło o żywność, ale też o węgiel. W PRL-owskich realiach był on ważnym towarem, którego dostępność, jakość, a także cena w istotnym stopniu wpływały na jakość życia i możliwości produkcyjne np. rolników, właścicieli małych zakładów. Węgiel kamienny był też ważnym towarem eksportowym. Władze stosowały wiele sposobów, aby zwiększyć wydobycie. Ofiarami, ale i beneficjentami tych praktyk byli górnicy.
Jak przypomina prof. Grzegorz Miernik, szybki wzrost wydobycia niósł szereg konsekwencji społecznych i gospodarczych, degradację środowiska. Od II wojny światowej do lat 70. wydobycie węgla w kraju rosło, a mimo to trudno było zrównoważyć popyt z podażą. Z tego powodu sprawa niedostatecznego zaopatrzenia ludności była często podnoszona w skargach.
- Przebadana przeze mnie korespondencja pozwala odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań. Po pierwsze - dlaczego pisano o węglu? Najprostsza odpowiedź brzmi: bo węgla brakowało. W gospodarce planowanej centralnie wielkość wydobycia była co roku ustalana. W Polsce przez cały okres nie było swobody handlu węglem. Na wolnym rynku formalnie nie można było go kupić, co powodowało cały szereg interwencji zdesperowanych obywateli – wyjaśnia naukowiec.
Jego zdaniem dowodem bezradności, dramatu życiowego ludzi pozbawionych węgla są zwłaszcza listy z lat 50. W czerwcu 1951 r. do KC przybyła delegacja z Warki w powiecie Prudnik. Jej przewodniczący w przedłożonym piśmie informował, że w oszczędnościowym planie rocznym dla mieszkańców gminy, nieuwzględniającym instytucji, przewidziano dostarczenie 4,8 tys. t węgla. Tymczasem od października 1950 r. do maja 1951 r. faktycznie dostarczono 973 tony. To oznaczało wykonanie planu w niespełna 20 proc. Z tej gminy „zamożniejsi chłopi mający konie jechali po węgiel do oddalonego o 92 km Zabrza, co zajmowało tydzień w jedną i drugą stronę. Biedni palili słomą i wycinali drzewa”. Podobnych praktyk było więcej.
- Propagandowe przekazy mocno eksponowały stały wzrost, a także przekraczanie planów wydobywczych. Zdarzało się, że w tym samym czasie odbiorcy indywidualni nie mogli w ogóle węgla kupić. Ta konfrontacja oficjalnych wiadomości z własnymi doświadczeniami znajduje potwierdzenie w listach, w których często padało pytanie: „gdzie ten węgiel jest?” - mówi prof. Grzegorz Miernik.
Plany a rzeczywistość
Odpowiedzi na to pytanie oczekiwał słuchacz Polskiego Radia z Pobiednej, pisząc na początku października 1954 roku: „10 lat po wojnie nie można kupić na czas węgla tyle, ile człowiek potrzebuje, choć w dziennikach radiowych słyszałem o przedterminowym wykonaniu planu”.
To planowanie dotyczyło także zakładów produkcyjnych. Są listy np. od górników. Pracownik jednej z kopalń w Wałbrzychu pisał o machlojkach dyrekcji przy sprawozdaniach o wydobyciu. Plan był tam wykonywany tylko na papierze, bo od tego zależały różne bonusy dla całej załogi.
W okresie silnych mrozów w styczniu i lutym 1956 r. władze zamiast zorganizować większe dostawy węgla, wysyłały agitatorów, którzy mieli wyjaśnić, dlaczego węgla brakuje. Przekonywano, że w okresie PRL-u wybudowano 11 kopalń, a w dwudziestoleciu międzywojennym ani jednej.
- Ludzie wobec takich „faktów” pytali, jak to było, że podczas wojny węgiel był, a po wojnie go nie było. Jeden ze słuchaczy Polskiego Radia pisał w liście, że „jak jest gospodarka planowa, to trzeba tak zaplanować, żeby wystarczyło”. Niestety nigdy nie wystarczało. W okresie PRL-u, jeśli chodzi o plany dostaw dla konsumentów indywidualnych, było tylko kilka momentów, kiedy plan był zrealizowany, bo władza była pod silną presją. To były lata 1957-58 i 1971-73. Wtedy ilość węgla trafiająca na rynek była satysfakcjonująca z punktu widzenia konsumentów, zwłaszcza rolników – opowiada prof. Grzegorz Miernik.
W 1976 roku jeden z obywateli pisał: „Słyszę w Dzienniku Telewizyjnym, że kopalnie tyle wykonują planu. Wierzyć w to nie mogę, gdyż u nas od dłuższego czasu tego węgla nie można kupić”.
TVP Szczepańskiego
W latach 70. te medialne przekazy, propagujące rzekome sukcesy, już otwarcie irytowały Polaków. Telewizja pochodzącego z Sosnowca prezesa Macieja Szczepańskiego to propaganda sukcesu. Wtedy ludzie co innego widzieli i co innego słyszeli. W związku z tym w jednym z listów pojawiło się takie oto twierdzenie: „Po 35 latach obywatele światowej potęgi węglowej nie mają na czym strawy ugotować, marzną z chłodu”.
- Pod koniec lat 70. nasiliła się kradzież węgla z wagonów i rozszerzył się handel surowcem po paskarskich cenach. Tymczasem te lata to przekroczenie wydobycia 200 mln t węgla, czyli gospodarcze apogeum. Potem wydobycie stopniowo malało – przypomina prof. Grzegorz Miernik.
Innym tematem były deputaty, które historię mają znacznie dłuższą niż Polska Ludowa, ale w PRL-u ten system został rozbudowany. Jak podkreśla naukowiec, wielość i zmienność składników, według których obliczano przydział węgla dla grup zawodowych, indywidualnych odbiorców w mieście i na wsi - były tak skomplikowane, że w powszechnym mniemaniu ludzie uważali, że system jest niesprawiedliwy.
- Pamiętajmy, że deputat miał w Polsce jeszcze jeden wymiar, był możliwością uzyskania dodatkowych dochodów. Kwitem na węgiel można było załatwić wiele spraw lub po prostu go sprzedać po cenie znacznie wyższej niż oficjalna. To był towar, którym handlowano – mówi prof. Grzegorz Miernik.
Jedzenie za paliwo
Przypomina, że próby ograniczania deputatów wywoływały ogromne niezadowolenie. Tuż po wojnie np. kolejarze bez względu na to, co na kolei robili, dostawali po 3600 kg węgla. W 1954 r. władze stalinowskie postanowiły to unormować. Części osób, np. pracownicom kas, obniżono ten deputat o tonę, co wywołało poruszenie. Jeden z korespondentów w liście do Polskiego Radia pisze, że obniżenie deputatu o 11 metrów to świństwo. „Ta ilość to równowartość zimowych zapasów ziemniaków i kapusty dla rodziny”.
Naukowiec przypomina, że największą grupą korespondentów poruszających problematykę związaną z węglem, byli właśnie rolnicy. Listy od nich to cała gama problemów związanych z deficytem surowca. Co ciekawe, chłopi bardzo pragmatycznie stosowali swego rodzaju kalkę semantyczną - brak węgla zawsze łączyli z brakiem jedzenia: „Chcecie mieć więcej jedzenia, to dajcie nam węgiel”.
- Ta narracja pojawia się przez cały okres PRL-u. W wielu przypadkach wiązało się to z tym, że ludzie nie potrafili zrozumieć, jak można sprzedawać węgiel poza granice kraju, kiedy nie zaopatruje się w niego własnych konsumentów – opowiada prof. Grzegorz Miernik.
Liczba listów była wartością stałą, choć pod koniec lat 60. i potem w latach 70. i 80. widoczny jest spadek skarg z miasta. Jest to związane z rozwojem budownictwa mieszkaniowego, w większości wyposażonego w centralne ogrzewanie, ale także z postępującą gazyfikacją i tanim ogrzewaniem tym paliwem.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.