Dla Mateusza Sołtysika, nadgórnika z kopalni Ziemowit, sezon nigdy się nie kończy. Ryba bierze okrągły rok. Dopiero co łowił sandacze i szczupaki, a już szykuje się na pstrągi. Od czerwca będzie wyprawiał się na sandacze i szczupaki, a od lipca na sumy. Wędkarstwo to jego ulubiony sport.
Pstrągi Mateusz łowi brodząc w wodzie w specjalnym kombinezonie, będącym połączeniem butów ze spodniami. Gdy ma akurat ochotę na złowienie sandacza lub szczupaka, wypływa na jezioro swoją łódką wyposażoną w silnik spalinowy. Jeśli wymagają tego przepisy o ochronie środowiska naturalnego, silnik ten zamienia na elektryczny. Sama łódka to też niezłe cacko. Ma w swym wyposażeniu koło ratunkowe, gaśnicę, kamizelkę ratunkową, urządzenie GPS i... echosondę.
- Echosondą sprawdzam ukształtowanie dna. Muszę mieć pewność co do ryb, które w tym rejonie żyją. Jeśli okaże się ono twarde, to z pewnością mam szansę trafić na okonia, sandacza lub szczupaka. Urządzenie przymocowałem do pawęży blisko silnika. Obraz śledzę na niewielkim monitorze - opisuje Mateusz.
Z kolei GPS służy do określania lokalizacji miejsca, w którym się znajduję. Jeśli okaże się ono interesujące ze względu na gatunki ryb, zapisuję je w pamięci i nie mam potem żadnych kłopotów, aby ponownie do niego wrócić. Ponadto GPS bardzo pomaga w czasie mgły i nocą. Wówczas powrót do brzegu jest bezpieczny - wyjaśnia.
Do łowienia ryb Mateusz Sołtysik używa różnych rodzajów wędek. Dobiera je w zależności od stosowanych przynęt i gatunku łowionych ryb. Jedna zasada jest niezmienna: łowi tylko na sztuczne przynęty.
- Ten sposób wyklucza zupełnie leniuchowanie na łodzi, gdyż przez cały czas muszę miarowo potrząsać wędką, żeby przynęta imitowała ruch żywego stworzenia. Na tym zresztą polega wędkarstwo spinningowe. To jest najpopularniejsza w Polsce metoda połowu ryb drapieżnych, które najbardziej lubię łowić. Jako przynęt używam blaszek, woblerów, gum lub „kogutów” wykonanych z piórek – tłumaczy dalej Mateusz.
Najczęściej można go spotkać łowiącego ryby na Jeziorze Turawskim, Czorsztyńskim, Zbiorniku Dziećkowice i na rzece Wiśle. Jakiś czas temu wybrał się na sandacza. Gdy stał na łodzi, nagle poczuł mocne szarpniecie i towarzyszące mu gwałtowne wyciąganie żyłki z kołowrotka. Po kilku minutach opór zaczął maleć i na powierzchnię wody wypłynął pokaźnych rozmiarów sandacz.
- Z tego co zaobserwowałem, brakowało mu sporej ilości łusek, co znaczyło, że w trakcie holowania został zaatakowany przez dużo większą od siebie rybę. Mnie trafiały się już sumy mierzące po 170 cm, sandacze przypominające bardziej potwora z Loch Ness niż rybę, metrowe szczupaki i 20-kilogramowe karpie - wspomina.
Bywa jednak, że jezioro zamarznie i co wówczas?
- Łódkę trzeba zostawić w garażu i nie zapomnieć o zabraniu z sobą nad jezioro ręcznego świdra. Gdy pokrywa lodowa osiągnie odpowiednią grubość, można zacząć zimowe połowy. Na lód wchodzę w nieprzemakalnym kombinezonie żeglarskim. Mam też z sobą kolce ratunkowe. W razie załamania lodu kombinezon utrzymuje mnie na powierzchni wody, a kolce umożliwiają wejście na lód - opowiada.
Z reguły każda złowiona przez wędkarza z Ziemowita ryba trafia z powrotem do wody, rzadko która na stół.
- Zachęcam do uprawiania tego sportu. Wystarczy zwykła karta wędkarska. Na początku można wynająć łódkę, wędki i spróbować swoich sił, a nuż się spodoba - zaprasza Mateusz Sołtysik.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.