Polskie przepisy bhp są bardzo dobre, tylko są notorycznie lekceważone, bo uważane są za głupie. Czyż nie jest idiotyczny przepis, który zabrania jeździć taśmą niedopuszczoną do jazdy ludzi? Przecież jak jest taśma, to tylko frajer nią nie jeździ. Ciekawe co byłoby, gdyby WUG, nagle przestał istnieć?
Wyższy Urząd Górniczy, potocznie zwany policją górniczą, ma wśród zwykłych górników opinię instytucji zbędnej, przesiąkniętej biurokracją, skupiającą ludzi szukających dziury w całym. Gdy jednak dojdzie do wypadku, to inspektorzy owej policji górniczej są tymi, którzy mogą obiektywnie wyjaśnić jego przyczyny.
Z końcem września Mirosław Koziura, prezes WUG, komentował i ostrzegał:
- Stan bezpieczeństwa w zakładach górniczych obniża się, choć malejąca liczba wypadków ogółem pozornie może świadczyć, że jest lepiej niż w poprzednich latach. Dlatego musimy zdyscyplinować przedsiębiorców, a zwłaszcza dozór wyższy i średni w kopalniach. Jesteśmy już po spotkaniach z kierownictwami spółek węglowych, pismach wzywających zarządy firm do pilnowania stanu bhp, teraz czas na kolejne działania.
Mimo to 6 października w kopalni Mysłowice-Wesoła doszło do katastrofy. Gdyby nie było WUG, a wyjaśnianiem przyczyn tego, do czego doszło na Wesołej, zajmowały się prokuratura we współpracy z kopalnianymi służbami bhp, to czy krytycy konieczności istnienia Urzędu byliby zadowoleni?
Wymiar ekonomiczny
- Wypadki to także wymierne straty ekonomiczne. Szczególnie te, które skutkują wstrzymaniem pracy zakładu górniczego w określonym miejscu. Ale bagatelizowane przez wielu drobne wypadki również skutkują stratami ekonomicznymi - przypomina Janusz Malinga, który przez lata kierował w WUG Departamentem Warunków Pracy. - Pracownik przebywa na L4. Trzeba znaleźć zastępcę na jego miejsce w pracy lub - gdy to możliwe - jego zadania trzeba powierzyć innym ludziom, zwiększając zakres ich obowiązków. Bywa, że zastępcę trzeba wyszkolić, jeśli czas leczenia pracownika jest długi. To generuje koszty. Gdy się je przemnoży przez liczbę zdarzeń, to pod koniec roku wcale nie są one takie małe.
WUG postanowił, że od 2015 r. przy pozycji, opisującej wypadki zaistniałe przy pracy w roku 2014, będą uwzględnione koszty wygenerowane przez te zdarzenia.
"Co to za pomysł?! Przecież to kolejny przejaw biurokracji WUG!" - rozlegną się głosy krytyki. A wrzeszczący nie pomyślą, że te kilka, kilkanaście liczb z "zł" na końcu może mieć większą moc profilaktyczną niż 20 zakazów lub kar.
Skłonność do ryzyka
WUG nie Pan Bóg, ani jego nie zastąpi, ani nie będzie myślał za pracownika. Przecież skoro jest podajnik taśmowy i może nim węgiel "jeździć", to dlaczego człowiek nie mógłby sobie ułatwić życia, nawet wówczas, gdy może je stracić? Po co iść, skoro można jechać? Albo: po co maski przeciwpyłowe, skoro przeszkadzają w pracy, a w gazetach napisali, że na pylicę choruje już znacznie mniej górników niż dawniej?
WUG uważa, że wszystkie nowo kupowane do kopalń węgla kamiennego przenośniki taśmowe powinny być przystosowane do transportu górników. Pewnie można by wszystkie już funkcjonujące taśmociągi przystosować do jazdy ludzi. Skróciłby się czas dojścia na stanowisko pracy, poprawiłoby się bezpieczeństwo. Nie opłaca się?
Człowiek nie urobek
W 2013 r. w kopalniach węgla pracowało 1916 przenośników, z których zaledwie 22 były przystosowane do szybkiego przewozu ludzi. W latach 2004-2014 zginęło 33 górników, bo uwierzyli, że mogą jechać na przenośniku razem z węglem. To dla tych, którzy uważają, że policja górnicza jest nadgorliwa.
A co się tyczy pylicy, to pył węglowy z krzemionką od razu nogi lub głowy nie urywa. WUG naciska na stosowanie profilaktyki zbiorowej i indywidualnej. Pierwszą może "wymusić", drugą już nie bardzo. Pracownicy nie będą nosili masek, WUG nic nie może. To już pole dla inicjatywy zatrudniającego, a z nią różnie w tym przypadku bywa (w KHW wprowadzono obowiązek noszenia masek przeciwpyłowych, w 2013 r. wydano na nie 3,3 mln zł). Jakby wyglądała profilaktyka przeciwpyłowa, gdyby nie perswazja WUG?
Byłoby lepiej?
Gdyby nie WUG, mówią ludzie, i te jego tzw. dopuszczenia do użytkowania, to w górnictwie byłoby lepiej. Przecież każda nakrętka musi mieć dopuszczenie, jeśli ma być użyta na dole. Taka z certyfikatem kosztuje więc przez to 2 zł, taką samą można kupić w zwykłym sklepie za 50 gr. Wyjaśnianie narodowi, że WUG nie certyfikuje śrubek i kaloszy, przypomina zawracanie kijem Wisły.
- WUG nie daje "pieczątek z dopuszczeniami" ani na śrubki, ani na ubrania robocze, ani na młotki lub kilofy. Pracownicy często mylą to, co obowiązywało przed 2004 r., z obowiązującymi uregulowaniami. Gdy Polska weszła do UE, nastąpiły istotne zmiany w kwestii dotyczącej wyrobów, które mogą być stosowane po raz pierwszy w zakładach górniczych - wyjaśnia Mirosław Krzystolik, wicedyrektor Departamentu Energomechanicznego WUG.
Jest takie w załogach głębokie przekonanie, że gdyby nie było dopuszczeń, to polski węgiel byłby tańszy w wydobyciu (w 2013 r. w tonie węgla tzw. koszty bhp wyniosły Kompanii Węglowej: 28,8 zł, w JSW SA: 44,9 zł, w Tauronie Wydobycie: 17,13 zł, w Lubelskim Węglu: 2,1 zł) i branża wyszłaby na prostą. Z pewnością. Szczególnie wówczas, gdyby transformatory do pracy pod ziemią nie musiały być wyposażone w obudowy przeciwwybuchowe, podobnie jak wszystkie inne urządzenia elektryczne. Przecież one nie gwarantują w 100 proc., że iskra z takiego urządzenia nie wyskoczy, choć przez to obudowy są droższe od zwykłych transformatorów. To po co tyle płacić? Kto tak myśli, niech to powie tym, którzy przeżyli 6 października w Wesołej...
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.