Nikt normalny - oprócz osób uwięzionych w meandrach klimatycznego doktrynerstwa - nie mógł spodziewać się innego końca 18. Konferencji Klimatycznej ONZ w Doha, niż tego, który nastąpił. A jest nim totalna klapa, szczególnie bolesna dla doktrynerów i "zielonych bojowników" o ochronę globalnego klimatu - i to z całego świata, ale szczególnie z Unii Europejskiej.
Zbyt długo trwało polityczne irracjonalne piłowanie "Mapy drogowej 2050" i absurdalnych pomysłów redukcyjnych UE, będących raczej mapą drogową do gospodarczej samozagłady, aby tracić dziś czas na szczegóły tej prestiżowo bolesnej porażki na forum światowym. Ale inaczej być nie mogło, bo ponad 160 państw świata musiałoby zwariować, aby w obliczu kryzysu podejmować samobójcze zobowiązania redukcyjne, do których namawia UE.
W Doha nic tragicznego się nie stało. Po prostu świat będzie robił to, co robi od lat, czyli pójdzie dalej swoją drogą, nie oglądając się na klimatyczne wariacje UE. A fakt, że jednak udało się ustalić końcowe stanowisko konferencji, uznać należy za duży sukces, gdyż w dniu planowanego zakończenia obrad, 7 grudnia, zanosiło się na zupełnie inny finał. Konferencja trwała więc o jeden dzień dłużej, aby delegacje nie rozjechały się bez podpisania oficjalnych dokumentów końcowych.
Patrząc na rezultaty konferencji w Doha przez pryzmat polskich interesów, mamy dwa pozytywne efekty: Protokół z Kioto został jednak przedłużony i choć nie ustalono konkretów, to fakt ten daje szanse rozliczenia naszych nadwyżek w redukcji emisji CO2 w następnym okresie rozliczeniowym. Mamy ich 800 mln t, o wartości ok. 500 mln euro.
Druga korzystna dla nas decyzja to wskazanie Polski jako organizatora następnej, 19. Konferencji Klimatycznej ONZ - w Warszawie (na Stadionie Narodowym). I to byłoby na tyle - po dwóch tygodniach trudnego w tak gorącym klimacie - obradowania grona 17 tys. uczestników konferencji. Najgorzej wyszły z tej konferencji państwa rozwijające się, którym w ubiegłym roku obiecano po 100 mld dolarów rocznie na usuwanie skutków zmian klimatycznych...
Podsumowując to doroczne bicie piany na tematy ukrywane pod frazesem polityki klimatycznej, stwierdzić trzeba, że tegoroczny szczyt był też szczytem obłudy. Straciliśmy zbyt dużo czasu i energii na debatowanie o pomysłach wyrosłych z kolonialnej mentalności rozwiniętych państw "piętnastki" UE. W ciągu tych kilku lat, pełnych oficjalnej obłudy i traktowania Polski jak dyżurnego chłopca do bicia, obowiązkowa poprawność polityczna kazała milczeć na temat egoistycznych zachowań bogatszych państw europejskich. I tak jest nadal.
W ubiegłym roku w trakcie klimatycznego szczytu w Durbanie, "uhonorowano" nas nagrodą Skamieliny Roku, a w czasie tegorocznych obrad w Doha Samanta Smith, szefowa światowego programu energetyczno-klimatycznego WWF, powiedziała: "Są trzy główne powody, powstrzymujące ambitniejsze działania Unii Europejskiej. To Polska, Polska i Polska. "
W świetle efektu końcowego konferencji w Katarze jest to duży komplement, gdyż stawia nas w pozycji prekursora weta, które właśnie w Katarze powiedział Unii Europejskiej cały świat — z wyjątkiem Australii.
Tak więc w Doha nie tylko nie potraktowano poważnie nawoływań UE do podjęcia konkretnych zobowiązań i podążania za "ambitnymi" celami UE, ale wręcz przerzucono zwrotnice na powrót do rozsądku i przyznania, że rozwój gospodarczy nie może być ofiarą doktryny klimatycznej.
Niestety, Polska za podpisanie unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego sporo już zapłaciła, jednak taki, a nie inny finał konferencji w Katarze powinien uchronić nas od dalszych, praktycznie rujnujących naszą gospodarkę pomysłów europejskich klimatycznych doktrynerów. Daje też nadzieję na skonsumowanie zysku z nadwyżki jednostek redukcji emisji CO2, które Polska osiągnęła w pierwszym okresie rozliczenia Protokołu z Kioto, zamykającym się właśnie w roku 2012. Nasz redukcyjny "urobek" wyniósł aż 30 proc. w rozliczanym obecnie okresie, a za sprzedane już jednostki zarobiliśmy 780 mln zł.
Protokół rozbieżności pomiędzy uczestnikami tegorocznego szczytu klimatycznego był tak zasadniczy, jak zasadnicza jest rozbieżność pomiędzy realną rzeczywistością a wyobrażeniem o kształcie tejże - w mózgach "niby zielonych", uzależnionych od swoich mocodawców. Ich priorytety - w obliczu światowego kryzysu — też będą musiały się zmienić.
Pocieszający jest zatem fakt, że do europejskiego klubu samobójców nikt z "reszty świata" nie dołączył. Z wyjątkiem wspomnianej już Australii...
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.