Artur Braszkiewicz spełnił swoje kolejne wielkie marzenie. Wspinacz z rudzkiej Halemby zdobył kolejny szczyt Korony Ziemi - Mount McKinley (6194 m n.p.m.), najwyższą górę Ameryki Północnej. W wyprawie towarzyszyli mu jego znajomi: kardiolog Krzysztof Białas, Renata Ruman-Dzido i Piotr Kotlewski.
- Po przylocie do Anchorage na Alasce zdecydowaliśmy od razu ruszać do Talkeetny, skąd awionetki wylatują na lodowiec. Zgłosiliśmy się w Parku Narodowym Denali do odprawy u rangersów (strażników parkowych) i po kilku dniach aklimatyzacji polecieliśmy na lodowiec, na wysokość około 2200 metrów. Najpierw dotarliśmy do obozu zwanego Ski Hill na lodowcu Kahiltna. Cały dzień wspinaliśmy się w kiepskiej widoczności i opadzie drobnego śniegu. Nazajutrz przeszliśmy do obozu o nazwie "jedenastka", na wysokości około 3300 metrów. Tam zostawiliśmy depozyt, składający się z rakiet śnieżnych i żywności. Stąd już niewiele ponad 600 metrów dzieliło nas od kolejnego ważnego celu, przełęczy Windy Corner - opowiada Artur.
W obozie "czternastka" nasi wspinacze zorganizowali bazę główną, rozstawiając dwa namioty. Następnie zabrali się za budowę lodowych "wałów" ochronnych, zabezpieczających przed silnym wiatrem i nawiewaniem śniegu. Kolejnego dnia wynieśli niezbędny sprzęt na grań West Buttress.
Siarczysty mróz
- Zakopaliśmy w śniegu namioty szturmowe, paliwo oraz wyżywienie i wróciliśmy na dół. Prognozy zapowiadały, że ma silnie wiać i padać śnieg. Tymczasem temperatury w "czternastce" spadały do -30 stopni Celsjusza, więc postanowiliśmy następnego dnia atakować szczyt. Podchodziło się bardzo dobrze. Jak na pięć dni w górach byliśmy dobrze zaaklimatyzowani, ale też nie do końca pewni, jak nam pójdzie na końcowym odcinku. Przy znacznie silniejszym wietrze rozbiliśmy dwa namioty. Wzięliśmy się od razu za gotowanie wody i przygotowanie posiłków...
Trochę wystraszyli nas rangersi, że zmiany pogody trwają tu nieraz nawet tydzień, więc postanowiliśmy działać jak najszybciej, żeby nie tracić czasu. Niestety, kolega Piotr Kotlewski stwierdził, że źle się czuje i zawrócił z trasy, która prowadziła początkowo przez przełęcz Denali. Tam dostaliśmy wiatrem po twarzy. Schowaliśmy się za skałami, żeby trochę odsapnąć, i po dwóch godzinach znowu ruszyliśmy przed siebie lodowcem, przez Football Field. Tam kolejna pauza i podejście na grań. To było wspaniałe uczucie, gdy uświadomiłem sobie, że czeka mnie ostatnie 20 minut podejścia na sam szczyt najwyższego wzniesienia Ameryki Północnej. Ostatecznie zdobyliśmy McKinleya 29 maja, około godziny 21 czasu miejscowego. W Polsce był wówczas 30 maja, godzina 7 rano - relacjonuje szczegóły wyprawy Artur Braszkiewicz.
Wreszcie na szczycie
Co ciekawe, uczestnicy wspinaczki zaledwie 10 minut przebywali na szczycie i zdołali wykonać zaledwie dwa zdjęcia.
- Baterie się rozładowały, ale nie ma się czemu dziwić, w temperaturze -30 stopni wiele urządzeń elektronicznych odmawia posłuszeństwa. Przy zejściu, na przełęczy Denali, zaczęło silnie wiać i sypać. Schodziliśmy już w osuwającym się spod nóg śniegu. Przy sporym zmęczeniu trzeba było bardzo uważać. Do namiotów weszliśmy dobrą godzinę po północy. Z trafieniem nie było żadnych problemów, ponieważ o tej porze roku przez całą noc jest tam jasno. Byliśmy bardzo zmęczeni. Przez 12 godzin wypiliśmy zaledwie po litrze herbaty. Następnego dnia Piotr poprosił Krzyśka, aby poczekał z nim na poprawę pogody, a ja z Renatą schodziliśmy do "czternastki"...
Po nocy zwinęliśmy jeden z namiotów, zabraliśmy graty i przy padającym śniegu zeszliśmy po resztę sprzętu. Na lądowisko awionetek doczłapaliśmy w rakietach śnieżnych, a następnego dnia dotarliśmy do Talkeetny. Chłopcy wrócili kilka dni później, ale niestety, Piotr nie wszedł na szczyt ze względu na fatalną pogodę. W mieście poszliśmy na tradycyjne hamburgery, a w miejscowym saloonie dostaliśmy owacje na stojąco za tak szybkie zdobycie szczytu. Nawet robiono sobie z nami fotografie. Bardzo miłe uczucie. Kilka dni spędziliśmy na zwiedzaniu okolicy i odpoczynku. Ludzie na Alasce są bardzo mili i rozmowni. Czas płynie tam bardzo wolno i jest po prostu przeuroczo - podsumowuje górnik-wspinacz z Halemby.
Naturalnie, tak daleka wyprawa nie może zakończyć się bez podziękowań za wsparcie. Tym razem ich adresatami są: Kompania Węglowa, śląsko-dąbrowska Solidarność oraz grono przyjaciół z Rudy Śląskiej.
- Bardzo serdecznie dziękuję również mojej szwagierce Adrianie za pomoc i opiekę nad żoną i 8-miesięcznym synem Kacperkiem - dodaje Artur.
Braszkiewicz ma już za sobą wejścia na Aconcaguę (Ameryka Południowa - 6962 m n.p.m.), Elbrus (Europa - 5642 m n.p.m.) i Kilimandżaro (Afryka - 5895 m n.p.m.). I na tym z pewnością nie poprzestanie...
W galerii: wyprawa na Mount McKinley (zdjęcia:archiwum domowe Artura Braszkiewicza).
Zdjęcia: archiwum domowe Artura Braszkiewicza
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.