Z Himalajów powrócił Arkadiusz Grządziel, który był jedynym górnikiem w 12-osobowej wyprawie na Nanga Parbat.
Ratownik z kopalni „Chwałowice” nie uczestniczył wprawdzie w decydującym szturmie na dziewiąty szczyt Ziemi, ale zebrał nowe doświadczenia i pochlebne recenzje od znanego śląskiego himalaisty Artura Hajzera, który kierował niebezpieczną ekspedycją.
To była praca drużynowa
Grządziel w głębi serca odczuwa lekki niedosyt, że to nie on wszedł na sam szczyt „Nagiej Góry”, jak w sanskrycie nazywa się Nanga Parbat. Ma jednak nadzieję, że jego ambicja i zaangażowanie w trakcie wspinaczki zostały dostrzeżone przez Hajzera. To właśnie on będzie kompletował już zupełnie inną ekipę, która przygotowywać się będzie do zimowego wejścia na Broad Peak, ośmiotysięcznik leżący w Karakorum.
– Zawsze jest trochę żal, że nie było się w grupie szturmowej – przyznaje Grządziel, który ma jednak satysfakcję, że w jego grupie był Robert Szymczak. To właśnie on znalazł się później na samym szczycie, wspólnie z Hajzerem.
– Wszyscy pracowaliśmy jednak na sukces wyprawy, to była praca drużynowa. Generalnie to była naprawdę ciężka wyprawa, zaś ja jestem bardzo zadowolony z siebie. Nie chorowałem, nie miałem wypadku, a warunki były bardzo trudne. W dzień bardzo gorąco, bo nawet 20 stopni w słońcu, zaś w nocy – minus 15 stopni. Duża amplituda temperatury powodowała lawiny. Wychodząc rano z namiotu, byliśmy praktycznie zasypani i musieliśmy go odkopywać, odśnieżać. Nie było więc lekko, ale cieszę się, że Artur Hajzer i Robert Szymczak, dzięki pomocy reszty ekipy, zdobyli Nanga Parbat, zaś w kolejnym szturmie uczynił to Marcin Kaczkan – dodaje Grządziel, który w pierwszej wersji wyprawy miał zostać dłużej w Himalajach i atakować „Nagą Górę” ze wspomnianym Kaczkanem.
Wrócił w jednym kawałku
– Ale pogoda nam nie sprzyjała, no i wyprawa się przedłużała. Marcin mógł tam zostać dłużej, ja już nie, gdyż kończył mi się urlop – wyjaśnia sytuację Grządziel, który 1 lipca wylądował w Polsce po długiej podróży, w czasie której leciał 3 samolotami. Najpierw podróż z Islamabadu do Kataru, później do Frankfurtu nad Menem i wreszcie lądowanie w ojczyźnie. 5 lipca ratownik górniczy i himalaista w jednej osobie zameldował się na powrót w kopalni „Chwałowice”. Wcześniej był oddelegowany do pracy w Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu i niewykluczone, że jeszcze tam wróci.
– Koledzy z „Chwałowic” powitali mnie normalnie, oni przede wszystkim cieszyli się, że wróciłem cały, w jednym kawałku. Pokazałem im zdjęcia z wyprawy, na jednym z nich stoję na tle gór w koszulce z napisem „ratownik górniczy”. Innych akcentów górniczych niestety nie było – śmieje się Grządziel, który dwa lata temu – po wejściu na Pik Korżeniewskiej w Pamirze – zrobił sobie fotkę z logo Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego i kopalni „Chwałowice”. On sam dość często podkreśla, że w czasie wysokogórskich wspinaczek reprezentuje nie tylko „Chwałowice”, ale także jej właściciela, Kompanię Węglową.
Wyprawa przyniosła mu lekki niedosyt, bo przecież nie dane mu było wejść na sam szczyt. Ale i nadzieję, że wspomniany Artur Hajzer da mu kolejną szansę. Nanga Parbat to tylko etap projektu sportowego, stawiającego sobie za cel wyselekcjonowanie i przygotowanie zespołu wspinaczy, którzy w najbliższych sezonach zimowych zaatakują pięć niezdobytych jeszcze o tej porze roku ośmiotysięczników. A najbardziej łakomym kąskiem jest drugi pod względem wysokości szczyt świata – K2 (8611 m n.p.m.).
– Moje szanse na to, że znajdę się w tej grupie, są naprawdę duże. Jak Artur wróci, będzie podsumowanie wyprawy i planowanie na zimę. Mam nadzieję, że uwzględni mnie w swoich planach – z przekonaniem mówi Grządziel.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.