Anna Zych, wieloletnia publicystka Trybuny Górniczej, a obecnie współzarządzająca Wydawnictwem Górniczym, wspomina wydarzenia, które wywarły na niej największe wrażenie podczas pracy w tygodniku.
Moje największe przeżycie w trakcie pracy w Trybunie Górniczej? Cóż, nie będę pisała o zjazdach pod ziemię, choć dla większości z nas – dziennikarzy Trybuny Górniczej - to część obowiązków zawodowych, którym towarzyszą największe emocje. I nie chodzi o to, że oprócz strachu – przed ciemnością, zamknięciem w nieraz ciasnej i nieprzyjaznej przestrzeni czy hukiem pracujących urządzeń - dla kobiety zjazd pod ziemię związany jest zawsze z dyskomfortem. Bo przecież trzeba włożyć to za duże, szorstkie ubranie, znaleźć mniej więcej pasujące gumiaki, a potem jeszcze uprosić panią w łaźni o pasek podtrzymujący opadające spodnie. No i jeszcze wytrzasnąć skądś gumkę do włosów, żeby jakoś pomieścić je pod kaskiem. Te zjazdy, których zawsze się boję, to właściwie nasza codzienność. Cóż, taka praca. Największy ślad zostawiają we mnie spotkania z ludźmi, a prawda o górnictwie zawsze będzie miała dla mnie mokre kobiece oczy. Pierwsze, które bardzo mocno zapadły mi w pamięć, to oczy Agnieszki Gzik-Pawlak, sieroty spod Wujka. Prawdę o tamtych tragicznych wypadkach poznawałam dzięki jej opowieści. Nasza pierwsza rozmowa to wspomnienia 11-letniej dziewczynki o ojcu, który był całym jej światem, uczył tańczyć, objaśniał przyrodę i zrobił drewniane meble dla lalek. I to wspomnienie pozostawionego na małym gazie garnka, bo ojciec przecież w każdej chwili może wrócić. Nie wrócił. Kolejne nasze rozmowy dotyczyły szukania sprawiedliwości i próby wybaczenia. W zasadzie żadna z nich nie znalazła finału.
Druga para oczu, w których zobaczyłam łzy, należała do Małgorzaty Brokos. Po 10 latach szczęśliwego małżeństwa kopalnia Bielszowice zabrała jej męża. Żeby nie zwariować z bólu, wdowa z trojgiem dzieci tuż po pogrzebie zaczęła pisać listy do zmarłego męża. Nie spodziewała się, że po latach te intymne zapiski zostaną wydane drukiem, a jej zwierzenia zostaną nagrodzone jako praca literacka w konkursie zorganizowanym przez Fundację Rodzin Górniczych.
Do dziś pamiętam też oczy, w których za zasłoną łez ciągle tliła się nadzieja. Mimo wszystko, chociaż mąż Teresy Sewiny umierał dwa razy. Po raz pierwszy po wypadku w kopalni Halemba, gdy metalowa szyna zmiażdżyła mu rdzeń kręgowy. Po raz drugi, gdy w 30 lat później pokonał go rak. Przez te 30 lat, co kilkadziesiąt minut, 24 godziny na dobę, 365 dni w roku, Jerzy Sewina nękany był napadami bólów fantomowych. W ten sposób zmiażdżony rdzeń kręgowy przypominał o swoim istnieniu. Sewina nie krzyczał, tylko wył, lekarstwa na jego cierpienie nie potrafili znaleźć lekarze z żadnego europejskiego państwa. Żona nie tylko dała sobie radę z opieką nad obłożnie chorym i utrzymaniem rodziny, ale dzięki zainteresowaniu go sztuką przywróciła mężowi wolę życia. Po jego śmierci starała się ciągle pomagać innym, a na gości, oprócz herbaty, czekały domowe ciastka.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.