28 sierpnia 1958 roku w kopalni Makoszowy doszło do jednej z najtragiczniejszych katastrof w historii polskiego górnictwa. Podczas pożaru, który wybuchł tuż przed godz. 1 w nocy na poziomie 300 m, w pokładzie 412, zginęło 72 górników. Początkowo w rejonie zagrożenia znalazło się 337 górników.
Część z nich ewakuowała się na poziom 400 m, inni przeszli przekopem III do wytycznej na poziomie 175 m. Tędy mieli przejść w kierunku zachodnim pod szyb II. Niestety, okazało się to bardzo trudne. Zdezorientowani i poruszający się w gęstym dymie ludzie mieli zbyt mało czasu na pokonanie 650-metrowego odcinka. Zdaniem świadków tych tragicznych wydarzeń i specjalistów analizujących sytuację, podczas akcji ratunkowej popełniono wiele błędów.
Po tych nieszczęśliwych wydarzeniach w „Makoszowach” wprowadzono rozwiązania przejęte wkrótce przez całe górnictwo. Zdecydowano o zastąpieniu lamp karbidowych oświetleniem elektrycznym, zakazano palenia tytoniu pod ziemią, wprowadzono obowiązek stosowania pochłaniaczy oraz zaostrzono zasady przewietrzania wyrobisk.
O tragicznym pożarze w kopalni „Makoszowy” pamięta nadal załoga kopalni, która wraz z dyrekcją postanowiła oddać hołd poległym wówczas górnikom. W najbliższą niedzielę, 31 sierpnia, w cechowni kopalni, odprawiona zostanie msza w intencji ofiar katastrofy, koncelebrowana przez metropolitę katowickiego arcybiskupa Damiana Zimonia, a następnie na skwerze przed kopalnią odsłonięty zostanie pomnik poświęcony wydarzeniu sprzed 50 lat.
Ludzie pamiętają do dzisiaj
28 sierpnia 1958 roku Ireneusz Burzyński pracował na nocnej zmianie. Tego dnia skierowany został do kontrolowania wentylacji na poziomie 660. Zjechał na dół około 22., zmiana rozpoczęła się bez żadnych niespodzianek, podobnie jak wiele innych w jego górniczej praktyce. Jedenaście lat wcześniej przyjechał na Śląsk ze środkowej Polski.
Otwierano wówczas szkoły przysposobienia przemysłowego. Młodzież, nie mająca perspektyw na pracę w rodzinnych stronach była werbowana z całej Polski. Moja wiedza o kopalni pochodziła jedynie ze szkolnej czytanki, ale nie miałem żadnego wyboru i poszedłem do szkoły górniczej – wspomina.
Burzyński skończył technikum i trafił do kopalni „Makoszowy”. Opowiada, że trudno się było przystosować do ciężkiej pracy w nienaturalnych warunkach. Pierwszą praktykę zawodową, gdy musiał zjechać pod ziemię, wspomina jak zderzenie z innym światem. Po wojnie każdy chciał jednak zarabiać, ludzie byli żądni grosza, chcieli stabilizacji.
– W dniu katastrofy do moich zadań należało kontrolowanie wentylacji i temperatury. Około północy próbowałem zgłosić się telefonicznie do dyspozytora, ale on nie odpowiadał. To się normalnie w kopalni nie zdarza. Kilka kolejnych prób zakończyło się niepowodzeniem. Poszedłem więc pod szyb. Na górę udało mi się wyjechać około pierwszej w nocy, wtedy dopiero dowiedziałem się co się dzieje. Byłem już wówczas ratownikiem górniczym. Kierownik stacji ratownictwa od razu kazał mi zabrać maskę i zjechać na poziom 300, gdzie trwała główna akcja ratunkowa – opowiada Ireneusz Burzyński.
W czasie, gdy Burzyński usiłował skontaktować się z dyspozytorem, na poziomie 300 szalał już pożar. Drewniana obudowa, a potem węgiel w pokładzie 412/2 zajęły się od iskry pochodzącej z aparatu acetylenowego. Gazy i dym wraz z prądem powietrza przedostawały się w kolejne rejony kopalni. W rejonie zagrożenia znalazło się 337 górników. Doświadczeni ratownicy górniczy opowiadają, że mało kto widział żywy ogień rozprzestrzeniający się pod ziemią.
– Kiedy zjechałem na poziom 300, pracowały już tam zastępy ratownicze. Chodnik palił się żywym ogniem – mówi Burzyński. – Polewaliśmy go wodą, ale momentalnie wytwarzały się ogromne ilości pary wodnej, która zaczęła się cofać w naszym kierunku. Groziło to poważnymi poparzeniami. Postawiliśmy tamy, ale żeby gasić pożar i tak trzeba było za nie wchodzić. Z powodu temperatury ludzie musieli się zmieniać co pół godziny. Tego dnia pracowałem na dole 13 godzin. Od strony szybu nie natrafiliśmy na ludzi.
Druga część akcji prowadzona była od strony pokładu 405/2, tamtędy wiodła jedna z dróg ucieczki. Wielu górników uciekało jednak przekopem do wytycznej na poziomie 175 m i to w tym miejscu znaleziono najwięcej ofiar.
– Ludzie, nie mający już siły dalej uciekać, siedzieli na ziemi. 42 osoby. Zabił ich tlenek węgla. Wśród górników był mój kolega z wentylacji, Jerzy Kitel. Z racji swojej pracy znał drogi ucieczkowe i chciał skierować w tę stronę ludzi. Ale żeby uciec, trzeba było wejść w gęsty dym i przejść 150 metrów... Nie wszyscy się na to zdecydowali. Sam mogłem być w tamtym miejscu, bo codziennie dostawaliśmy inny przydział obowiązków – wspomina pan Ireneusz.
Do ostatniego górnika ratownicy dotarli dopiero po trzech dniach. Schował się na przodku w pokładzie 407/2. Na rurze przewodu wentylacyjnego narysował strzałkę, a pod nią napisał „tu jestem”. Zwłoki ofiar wywożone były na powierzchnię drewnianymi wozami. Świadkowie opowiadają, że widok był makabryczny, ale jeszcze większe wrażenie robiła rozpacz rodzin. Ludzie przedarli się przez bramę pod szyb, za wszelką cenę chcieli rozpoznać swoich bliskich. Akcja w „Makoszowach” zakończyła się 20 września. Brali w niej udział ratownicy ze wszystkich kopalń Zabrzańskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego. W katastrofie zginęło 72 górników a 87 doznało poważnego zatrucia tlenkiem węgla.
– Bardzo dużo ludzi odeszło z pracy, ale potem na zachętę dawano u nas mieszkania, więc przychodzili górnicy z innych kopalń. Niebezpieczeństwa na powierzchni nie da się porównać z tym na dole. Wszystko jest zwielokrotnione. Człowiek nie ma możliwości ucieczki: gaz go udusi, woda zaleje, ogień spali. O tragedii nie mówiło się potem głośno, ale ludzie pamiętali i pamiętają do dzisiaj – twierdzi Ireneusz Burzyński.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.