„Nie będzie oszczędności na nauce” Na nauce polskiej oszczędzano przez 19 lat i trudno zabrać jej jakieś środki, bo nie bardzo jest z czego. Z budżetu na naukę dawano do tej pory 0.3% PKB podczas, gdy w krajach zachodnich >1%. Wydatki w IIIRP były więc WZGLĘDNIE 3X MNIEJSZE, a bezwzględnie per capita KILKANAŚCIE RAZY MNIEJSZE niż w UE i w wiodących krajach świata, bo nasz PKB per capita jest 3-4 razy niższy niż np. w Szwecji, UK, czy Niemczech (porównujemy faktyczny PKB, a nie wirtualny wg PPP, bo w nauce ceny poza pensjami polskich naukowców są światowe). "że ludzie nauki dadzą gwarancję, że te pieniądze pójdą na rzeczy, które z punktu widzenia Polski i Polaków będą przydatne" Składka do budżetu nauki UE to ok. 30% naszego budżetu na naukę. Wyliczana jest bowiem wg PKB per capita, a u nas na badania przeznacza się WZGLĘDNIE 5X MNIEJ w stosunku do PKB (0.6% PKB w RP w stosunku do 3%PKB w USA, 4.5% w Szwecji – „strategia lizbońska” to 3%PKB na naukę średnio w UE w 2010). UK może prowadzić samodzielną politykę naukową, bo jej składka do UE to 5% ich budżetu na naukę (na ten cel wydają względnie 6x więcej niż my). My pozbawiliśmy się wyboru celów i kontroli wydatków dla 40% swoich środków na naukę, bo znaczne kwoty z tego budżetu przeznaczane są na wspieranie starań o środki z UE. Średnio 1 na 5 wniosków uzyskuje finansowanie. W 4 przypadkach na 5 praca naukowców przy opracowaniu wniosków idzie na marne (para w gwizdek). Wnioski u nas przygotowują naukowcy, bo z tak małych środków trudno zatrudnić wykwalifikowaną administrację. Starając się o środki UE musimy wymyślać cele, która mają szansę na finansowanie z UE (np. gender studies, równouprawnienie, wielokulturowość itp. itd.). W ten sposób realizujemy cele UE, a nie cele przydatne z punktu widzenia Polski i Polaków!!! Dzieje się to niejako z definicji. Czasami cele UE i Polski są zbieżne, ale i tak wtedy to urzędnicy w UE będą decydować o przydziale środków, a nie my sami. ”Środki trafiają coraz częściej do ludzi, którzy umieją zrobić z nich pożytek i jest ich wyraźniej więcej" - ocenił. Ciekawe jakim cudem. Przy różnicy płac naukowców jak 1:6 (w innych sferach gospodarki jak 1:3, a nawet jak 1:1 dla najlepszych menedżerów i wysoko wykwalifikowanej kadry) drenaż mózgów był chyba największy. Obniżył się poziom studiów (ta sama ilość kadry co w 1990 obsługuje 5-6 x większą liczbę studentów, o 50% obcięto siatki godzin, rozdęto grupy ćwiczeniowe i projektowe + uczelnia posiłkuje się nadgodzinami płatnymi w wysokości 50% godziny pensyjnej – gorzej jak w „Biedronce”), spadł poziom dyplomów, absolwentów, doktorantów (feminizacja), doktoratów (jak dobre prace MSc na zachodzie). Jeśli doktorant dostaje stypendium w wysokości 1000-1200zł netto, a przemysł najlepszym absolwentom gotów jest płacić na starcie 4x więcej, to kto zostanie na studiach doktoranckich – najlepsi? W efekcie pokoje doktorantów przypominają pokoje nauczycielskie w szkołach. Nawet na uczelniach technicznych mamy przewagę doktorantek. Czy z 1000zł stypendium można utrzymać rodzinę (wiek 23-30 to najlepszy moment na założenie rodziny). Na uczelni zostaje, więc coraz więcej kobiet i za chwilę uczelnia będzie wyglądać jak pokój nauczycielski w podstawówce, gimnazjum, czy LO. W całej wypowiedzi premiera denerwuje mnie jego protekcjonalny ton. Nie daje on środków z własnej kieszeni, lecz dzieli środki z podatków wypracowanych przez wszystkich obywateli. Nie ma więc prawa zachowywać się jak jakiś hrabia, który rzuca lub nie resztki swoim psom w zależności od tego czy podadzą mu łapę, czy nie. Zapewnienie rozwoju kraju i finansowanie nauki to obowiązek premiera, a nie jego zachcianka i widzimisię.