Rozmowa z Joanną Strzelec-Łobodzińską, wiceminister gospodarki
Czy polskie zasoby gazu łupkowego są na tyle obiecujące, żeby traktować je jako surowiec energetyczny przyszłości?
- Wszyscy trzymamy kciuki, żeby prognozy dotyczące zasobów gazu łupkowego znalazły potwierdzenie w pracach geologicznych. Formacje geologiczne w Polsce są bardzo podobne do tych w Stanach Zjednoczonych Ameryki, gdzie gaz łupkowy jest eksploatowany. Z rozmów ze specjalistami z Akademii Górniczo-Hutniczej wynika jednak, że około pięciu lat potrzeba na prace poszukiwawcze, dopiero po tym okresie będzie można stwierdzić, jakie są zasoby surowca. Następne dziesięć lat trzeba będzie poświecić na to, żeby rozpocząć eksploatację, a jest ona dosyć kosztowna, ponieważ gaz nie jest zgromadzony w jednym miejscu. Gdyby spojrzeć realnie, przynajmniej piętnaście lat potrwa zastąpienie konwencjonalnego gazu gazem łupkowym. Oczywiście pod warunkiem, że zasoby tego surowca w Polsce rzeczywiście występują.
Nie podziela Pani optymizmu towarzyszącego poszukiwaniom?
- Mówię o gazie łupkowym z taką ostrożnością, bowiem, kiedy pracowałam jeszcze w Elektrowni „Jaworzno”, pojawił się bardzo podobny optymizm co do możliwości eksploatacji metanu ze złóż węgla. Te same firmy amerykańskie, które aktualnie otrzymały koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego, miały wówczas koncesje na poszukiwanie metanu. Pierwsze informacje były nadzwyczaj obiecujące. Erupcja metanu z odwiertów wykonywanych za Jaworznem była silniejsza niż w USA. Po niedługim czasie okazało się jednak, że przepuszczalność naszego górotworu jest dziesięciokrotnie mniejsza niż w Stanach. Ciśnienie okazało się tak niskie, że eksploatacja metanu stała się nieopłacalna. Nie chcę więc tym razem niczego zapeszać, natomiast liczę na to, że na pewno nasze służby geologiczne i poszukiwawcze zrobią wszystko, żeby znaleźć potwierdzenie, że gaz łupkowy w Polsce występuje.
To znaczy, że środowiska wieszczące szybkie odejście od węgla, muszą ugryźć się w język?
- Gaz łupkowy przedstawia się jako alternatywę w mniejszym stopniu dla węgla, a większym dla konwencjonalnego gazu. Jeżeli poszukiwania znajdą potwierdzenie, będzie to oczywiście bardzo racjonalne działanie: zastąpienie surowcem własnym surowca z importu.
Jakie są efekty wyjazdu polskiej delegacji na targi górnicze do Nowokuźniecka?
- Kiedy przed rokiem po raz pierwszy uczestniczyłam w ogromnych targach maszyn i urządzeń górniczych „Węgiel i górnictwo” w Nowokuźniecku, wskazywano, że w 2008 roku – bardzo dobrym dla polskich dostawców maszyn i urządzeń górniczych – wartość sprzedaży tylko w obwodzie kemerowskim wynosiła około 600 mln dolarów. To ogromny rynek, a polska oferta jest chyba najpoważniejszą obok niemieckiej. W tym roku propozycja naszych producentów wystawiana była na 30 stoiskach. Rosjan trzeba jednak przekonać, dlaczego nasz sprzęt warto kupować. Takie właśnie pytanie zadano mi w rosyjskim programie telewizyjnym. Odpowiedziałam, że polski przemysł maszyn górniczych, jako jedyny, produkuje maszyny dla własnego górnictwa. Dlatego ich jakość techniczna jest stale testowana, a teoretyczne rozwiązania sprawdzane są w praktyce. Każda niedogodność i każda usterka są usuwane na bieżąco.
Skoro już musimy importować rosyjski węgiel, będzie on przynajmniej wydobywany przy wykorzystaniu polskich maszyn?
- Odnotowujemy aktualnie spadek importu, ponieważ właśnie w okolicach Kuzbasu nastąpiła duża katastrofa górnicza w największej z tamtejszych kopalń. Do dzisiaj nie ugaszono pożaru pod ziemią, nie ma wydobycia, a podwyższone stężenie metanu stwierdzono w sąsiednich kopalniach. Mamy sygnały, że SUEK (Sibirskaja Ugolnaja Eniergieticzeskaja Kompania, jeden z największych koncernów węglowych w Rosji – przyp. red.) informuje swoich potencjalnych odbiorców, że nie zrealizuje w tym roku kontraktów z powodu braku węgla.
Ta sytuacja wpłynie na polepszenie pozycji polskiego surowca?
- Nie chciałabym, żeby powstało takie wrażenie, że korzystamy z czyjegoś nieszczęścia, jednak okoliczności pokazują, że pozycja polskiego węgla jest stabilna. Może nasi odbiorcy w tej chwili zrozumieją, że interes krótkoterminowy nie powinien zapanować nad długofalowym budowaniem pewności dostaw. Obserwujemy, że na rynkach światowych ceny poszły w górę. To sprawia, że jeżeli do niedawna linia oznaczająca rejon, w którym opłacało się kupować węgiel z importu, rysowana była gdzieś w połowie Polski, to teraz przesunęła się zdecydowanie na północ.
Dlaczego polskie górnictwo nie jest w stanie reagować na wahania koniunktury?
- Przemysł, w którym koszty stałe stanowią tak ogromny udział, nigdy nie będzie w stu procentach przygotowany na koniunkturę i dekoniunkturę. Zwracam jednak uwagę, że spółki przystosowują się do popytu i informują odbiorców, że mogą dostosować swoje wydobycie do zapotrzebowania. Niestety, szybkie zwiększenie wydobycia może być trudne, a dodatkowy węgiel, dedykowany dodatkowemu odbiorcy, może być droższy od tego, który znajduje się w ofercie rynkowej.
Czy po okresie trudnych relacji górnictwa z energetyką, możemy mówić o ustabilizowaniu się sytuacji?
- Większość spółek zawarła umowy z energetyką na ten rok, część z nich to umowy długoletnie, a więc pewna stabilność nastąpiła. Nie ukrywajmy jednak, że węgiel wpływający do Polski w przeważającej części przeznaczany jest dla energetyki. Równocześnie w ostatnich dniach obserwujemy bardzo wiele sygnałów od odbiorców, którzy chcieliby kupić krajowy węgiel. Mam wrażenie, że to jest pierwszy sygnał, że zagraniczni dostawcy, którzy byli atrakcyjni, bo zawsze o tę przysłowiową złotówkę tańsi, nie są już pewnymi kontrahentami.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.