Trzy są ponoć postaci piękna, warte męskiego serca: kobieta w bieli, oceaniczny jacht pod pełnymi żaglami i koń w galopie. Dla Zbigniewa Frunia tą pierwszą miłością była i pozostaje żona Jadwiga. Tarantowatą kobyłkę Mareszę kupił za emerytalną odprawę ze „Śląska”. Tylko żeglarstwa – jak mówi – nie zdąży już chyba posmakować.
Wyrośliśmy na ułańskiej tradycji. Nie ma chyba Polaka, który nie kochałby koni – śmieje się Zbigniew Fruń.
Arką Noego, także z konikiem w zagrodzie, był jego rodzinny dom w Jabłowie na Dolnym Śląsku. Ale bardzo wcześnie wyfrunął z tego gniazda do szkoły i pracy w wałbrzyskiej kopalni „Victoria”.
– Do 17. roku życia – wówczas nie jeździło się jeszcze na zagraniczne urlopy – ferie spędzałem u chrzestnych w Jabłowie. Wujostwo mieli konie, więc świetnie znam zapach stajni i koloryt wakacyjnej włóczęgi na oklep po pięknej okolicy – wspomina.
A później wojsko, w sercu Jadwiga i mierzenie się z prawdziwym życiem.
Mówili mu „gorolu”
– W „Victorii” mgliste widoki na mieszkanie rysowały się za 10 lat. Właśnie ruszał „Śląsk”. Nie było się co wahać. Do Rudy Śląskiej przyjechałem w listopadzie 1975 roku. W trzy miesiące później szczęśliwie dostałem mieszkanie i sprowadziłem żonę. W kwietniu urodziła Tomka. Po nim na świat przyszła Ania – opowiada o szybkim zadomowianiu się rodziny na Śląsku, choć dowodzi, że i ojczyzna jego dzieciństwa historycznie także przecież do niego należy.
Górnik z „Victorii” miał, widać, swoją wartość, skoro w „Śląsku” bardzo szybko awansował. Nadgórnik, sztygar zmianowy, najmłodszy kierownik oddziału, nadsztygar górniczy. No, i na pewno cieszył się też mirem wśród kolegów, skoro w rudzkiej kopalni zakładał „Kadrę”, a potem został wybrany przewodniczącym tego związku.
– Owszem, z początku mówili mi „gorolu”, posyłali po klucz do ściany, po felę, albo po sukę. Zrazu stałem z rozdziawioną gębą, bo np. fela kojarzyła mi się z bezpruderyjną panienką, a nie nieokorowaną deską. Cóż, trochę sobie poużywali, mieli chwile uciechy, ale to były takie sobie koleżeńskie przekomarzania. Bo górnik z górnikiem zawsze się dogada. Dla mnie, po „Victorii”, gdzie pokłady miały po 70 proc. upadu, robota w „Śląsku” była niemal komfortowa – porównuje Zbigniew Fruń.
Związkowy epizod życia nie był przy tym obojętny dla tłumionej przez lata tęsknoty do koni.
– Nigdy nie wywietrzały mi z głowy. Ale, wiadomo, szychty na zmiany, rodzina, dom... Będąc przewodniczącym związku – poza wyjazdami – robiłem już tylko na rano. W stajni w Jamnie wydzierżawiłem sobie araba i wróciłem do spacerów wierzchem lasami między Mikołowem i Podlesiem. Jeździłem na nim 4 lata. Wreszcie, kiedy przed trzema laty przeszedłem na emeryturę, za odprawę kupiłem sobie 3-letnią tarantowatą klaczkę Mareszę – opowiada, gładząc po łbie swoją ulubienicę i podtykając jej na dłoni specjalnie przywieziony smakołyk.
Do stajni Jolanty i Marka Musiolików w Wilkowyjach, którzy na co dzień opiekują się kobyłką, Zbigniew Fruń zagląda, kiedy tylko znajdzie czas. Przy ładnej pogodzie wyprawia się na spacery po lasach, przy kiepskiej – poprzestaje na kilkudziesięciu kółeczkach po maneżu. Latem z przyjaciółmi wyrusza na dłuższe rajdy. Najchętniej po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Cóż, kiedy tego czasu wciąż mu brakuje.
Między autokarem a maneżem
– Nie wyobrażałem sobie gnuśnego wysiadywania na emeryturze na ławeczce przed domem lub przed telewizorem, więc zrobiłem kurs pilota wycieczek oraz instruktora jazdy konnej. I tak wczoraj późnym wieczorem wróciłem z wycieczki po Kotlinie Kłodzkiej, teraz na półtorej godziny wpadłem wyczyścić i rozruszać Mareszę, i zaraz ruszam do Pragi. W kalendarzu już mam Litwę, Słowację, Ukrainę... – wylicza, zakładając lonżę do uzdy swojej klaczy w świąteczne przedpołudnie.
W roli instruktora jazdy konnej, Fruń chwali swoją ulubienicę za spokojny charakter.
– Mogę na niej posadzić kilkuletnie dziecko, wiedząc, że nie zrobi mu krzywdy. Co ciekawe, do koni bardziej od chłopców garną się dziewczęta. Dopiero z wiekiem my, mężczyźni, zostajemy przy koniach, a kobiety – przy dzieciach – śmieje się z tej zmiany proporcji w ułańskich upodobaniach.
Uczy zresztą nie tylko jeździć, ale młodych adeptów oswaja również ze stworzeniem.
Zaufanie przez szczotkę
– Owszem, są szkółki dla wygodnych, gdzie dosiada się już „ubranego” konia i po godzinie na parkurze oddaje stajennemu. U mnie inaczej: koń do uwiązu, szczotka, czyszczenie, siodłanie i dopiero na maneż. Z koniem trzeba mieć kontakt nie tylko z siodła, ale i przez dotyk. Trzeba do niego mówić, bo koń rozumie, choć może nie wszystko – wyjaśnia swoje podejście do stworzenia.
Raz w roku – poza kwietniowym otwarciem sezonu i częstych zawodach w skokach i ujeżdżaniu, organizowanych przez zaprzyjaźnione stajnie – jeźdźcy z katowickiego Towarzystwa Miłośników Rekreacji Konnej spotykają się na św. Huberta na tradycyjnej gonitwie za lisem. Zwyczajowo poprzedza ją msza św. u ojców Franciszkanów na Kalwarii w Panewnikach. Bywa, że na uroczystość i gonitwę zjeżdża 70 jeźdźców. Nie wszyscy dość dobrze trzymają się w siodle, by dopaść lisiej kity, natomiast wszyscy godzinami chętnie wdają się w przyjacielskie, ułańskie gawędy.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.