Z pewnością jeszcze nie wiecie, że w swojej górniczej karierze zawodowej pracowałem jakiś czas w Warszawie. I wcale nie w ministerstwie, tylko przy górniczej robocie. Śmiejecie się? Otóż, wcale nie żartuję. Wysłali mnie do stolicy, żeby metro budować.
To był 1998 r. Pojechaliśmy tam wiosną. To ci dopiero była przygoda. Nie było mnie w Warszawie 25 lat. Od czasu wycieczki szkolnej. Wówczas, jako młodzieńcowi tuż przed maturą, nawet przez głowę by mi nie przeszło, że przyjadę tu kiedyś budować metro. A jak już tam jechałem wraz z grupą kolegów, to o żadnych wypadkach nawet nie śniłem w najgorszych koszmarach. No bo jak tam metro ma się do kopalni. Jednak bardzo się wszyscy myliliśmy. Ale do rzeczy. Był 8 września. Godzina 20.30. Pamiętam jak dziś. Od kilku dni drążony był tunel B15-wschód, w odległości 196 m od szybiku startowego. Drążyliśmy go na głębokości ok. 13 m od powierzchni gruntu, czyli od spągu wyrobiska. Robota szła metodą górniczą przy zastosowaniu tarczy typu SzCzN-1 S, urabianiem ręcznym. Wyobraźcie sobie teraz, że warstwy piasku zalegają w całym wyrobisku. Ma ono w przekroju kołowym 5,5 m i wykonane jest w obudowie tubingowej. W takich warunkach zabiór jest zmniejszony i wynosi około 0,35 m. Czoło przodka mieliśmy zabezpieczone pełną opinką wykonaną z bali drewnianych o grubości 5 cm, rozmieszczonych poziomo, a dociskanych dwudziestoma siłownikami poprzez drewniane kantówki o grubości 14 razy 14 cm, budowanymi prostopadle do bali.
Prace szły pełną parą na trzy zmiany. Zaczynaliśmy wtedy zmianę o 14.00. W przodku zatrudnionych było dziewięciu górników, z których czterech kończyło zakładanie ostatniego, przyspągowego bala opinki, a pozostali wykonywali montaż pierścienia tubingu. Zajęcie niełatwe. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze nerwy. Powiem Wam, że wszyscy mieliśmy zdwojoną uwagę, bo przecież w tych warunkach nigdy jeszcze nie pracowaliśmy. Co chwilę krzyczałem do chłopaków: uważajcie, to nie kopalnia. Oni jednak parli do przodu ile sił. Chcieli pokazać warszawiakom, jak się na Śląsku robi. Już ja te charaktery znam dobrze, bo cośmy się naspierali z miejscowymi, to nasze. Oni mieli nas za twardych, a my ich za takich, co na górniczej robocie się nie znają, bo niby z jakiej racji. Chłopaki trochę tego dnia z tempem przesadzili. Około 20.30 podczas wybierania piasku celem przełożenia ostatniego zabudowanego bala opinki, nastąpiło nagłe wysypanie się piasku, w wyniku czego całe opięcie wysypało się na spąg. Pamiętam tylko wielki huk i dramatyczne okrzyki kolegów. Obsunęło się 25 metrów sześciennych piasku! Wyobrażacie sobie? Zasypało dwóch naszych. Nagle zniknęli pozostałym z pola widzenia. Stanęliśmy jak wryci. Nie wiedzieliśmy, co robić. Gdyby to była kopalnia, może inaczej reagowalibyśmy. Jeden z naszych pospieszył z pomocą. Złamał nogę i dwa żebra, ale udało się uratować życie jednemu z zasypanych. Drugi nie przeżył.
No i co Wy na to? Tragedia na całego. Równie dobrze mogła się nam przydarzyć w chodniku. Ale tam było o tyle gorzej, że dopiero poznawaliśmy zagrożenia. Człowiek uczy się niestety na błędach. Szkopuł w tym, że te błędy czasami zbyt drogo kosztują.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.