Wincenty Pstrowski, legendarny przodownik pracy socjalistycznej (dziś powiedziałoby się: lider produkcji), odszedł w zaświaty wskutek zakażenia krwi, do jakiego doszło po usunięciu stachanowcowi trzech zębów. Można założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że gdyby pobijał rekordy np. w budownictwie, to przeżyłby. Po prostu: praca, którą wykonywał, bardziej eksploatowała organizm od każdej innej. Nie wiadomo, jaki w 1948 r. był w górnictwie węgla kamiennego prawdziwy wskaźnik zapadalności na choroby zawodowe. Dziś wynosi on ok. 6 na 100 tys. zatrudnionych.
Medycyna pracy
W Polsce mamy dwa instytuty z frazą "medycyna pracy" w nazwie i dwa, które w rodowodzie mają tę gałąź medycyny, acz nie mają jej w szyldzie. Dwa pierwsze to łódzki Instytut Medycyny Pracy oraz Instytut Medycyny Pracy i Zdrowia Środowiskowego w Sosnowcu. Owe instytucje założono w pierwszych latach istnienia PRL. Ich zadaniem było dbać (naukowo) o zdrowie mas pracujących.
Ośrodek, który dziś ma siedzibę w Sosnowcu, powstał w 1950 r. jako Centralny Śląski Ośrodek Medycyny Pracy Śląskiej Akademii Medycznej w Zabrzu. W 1954 r. wyodrębniono go z uczelnianej struktury i przemianowano na Instytut Medycyny Pracy w Przemyśle Węglowym i Hutniczym. Do jego statutowych zadań - przypomina dyrektor współczesnego IMPiZŚ dr n. med. Piotr Z. Brewczyński - należało planowanie i prowadzenie prac naukowo-badawczych z zakresu higieny pracy, profilaktyki i leczenia chorób zawodowych, występujących w związku z pracą w górnictwie, hutnictwie i przemysłach im pokrewnych. Pod tym szyldem Instytut występował do 1992 r., kiedy to minister zdrowia i opieki społecznej zmienił mu nazwę na tę używaną do dziś.
Płacisz, masz
Prof. Jan Grzesik z Instytutem związany jest od 1955 r. Choć ma 81 lat, nadal pracuje w IMPiZŚ. Jest jednym z najlepszych specjalistów w Polsce od profilaktyki chorób zawodowych, ze szczególnym uwzględnieniem zawodowego uszkodzenia słuchu. Przez pół wieku jako lekarz medycyny pracy i naukowiec związany jest - a jakżeby inaczej - z górnictwem węgla kamiennego.
- Przed pięciu laty nowa dyrekcja Instytutu postanowiła zakończyć współpracę z Jastrzębską Spółką Węglową. Zdaniem dyrekcji kontrakt był nieopłacalny dla Instytutu. Ani JSW, ani żadna inna spółka węglowa nie była już zainteresowana zleceniami dla Instytutu.
- Dziś budżet Instytutu to około 18 milionów złotych rocznie. Większość pochodzi z kontraktu z NFZ, prowadzimy między innymi oddział ostrych zatruć. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, któremu podlegamy, daje tylko 1,8 miliona złotych. Inaczej mówiąc: 80 procent budżetu Instytut musi sam wypracować. Dostajemy zlecenia z różnych branż, ale z górnictwa już niewiele - pokazuje Krzysztof Kuźniewski, pełnomocnik dyrektora ds. ekonomiczno-finansowych IMPiZŚ. - Dziś kto płaci, ten ma. To nie te czasy, gdy naszym głównym klientem był przemysł ciężki i wydobywczy.
Szkoda
Nie tylko dlatego, że do kasy Instytutu od górnictwa wpływa dziś niewiele. Prof. Grzesik wciąż nie może pojąć, jak można mówić o rozwoju górnictwa, o przekształceniach, o wzroście efektywności pracy, zysku, nie mówiąc jednocześnie o górniku, jego zdrowiu, które - siłą rzeczy - w mniejszym lub większym stopniu uzależnione jest od profilaktyki.
- Teraz jest głośno o prywatyzacji JSW. I jakoś nie słyszałem, by związkowcy domagali się nie tylko akcji i podwyżek, ale i profilaktyki zdrowotnej - rzecze profesor. - Nie zapominajmy, że praca nie tylko uszlachetnia, ale może szkodzić zdrowiu. I naukowcy tacy jak ja, i pracujący w placówkach w rodzaju IMPiZŚ, są po to, by odpowiedzieć na pytania: jaka praca szkodzi zdrowiu, kiedy mu szkodzi i w jakim stopniu? Normy, które w tym zakresie podaje minister pracy, to efekt ciężkiej i żmudnej pracy wielu specjalistów. To kompromis między tym, czego chce medycyna i tym, czego oczekuje ekonomia. Bo każda norma ingeruje w koszty działalności danego przedsiębiorstwa. Z drugiej strony norma, której nie można kontrolować, traci sens. Zostaje tylko norma na papierze, która jest fikcją.
Zło konieczne?
Prof. Grzesik mówi, że w swoich badaniach dochodził czasem do niemedycznych, rzec można, wniosków. W jednym z programów okazało się, że statystykę zawodowego uszkodzenia słuchu podbijali... emeryci starający się, już po odejściu z kopalni, o rentę inwalidzką. 400 przypadków rocznie. Wystarczyło, że Instytut przeszkolił kierownictwo kopalni, by statystyki spadły o 90 proc. Cud? Nie. Po prostu dyrekcja żądała każdego wniosku o tzw. wywiad środowiskowy, składanego do behapowca przez ubiegającego się o rentę inwalidzką. Takich "kwiatków" na tej łące nie brakuje, choć trzeba przyznać, że jest ich znacznie mniej niż w PRL.
- Należałoby zapytać: czy choroby zawodowe górników są złem koniecznym? Każdy przypadek takiej choroby powinien być badany jak wypadek. Jeśli zagrożenie chorobami jest stałym elementem pracy górniczej, to wiedza o tych zagrożeniach i sposobach przeciwdziałania powinna znaleźć się na każdym etapie nauczania zawodu - postuluje nie od dziś prof. Grzesik, dodając, że dobry górnik to zdrowy górnik.
Statystyki, zresztą autorstwa IMPiZŚ, pokazują, że w górnictwie chorobą zawodową numer jeden są nadal pylice płuc (w 2010 r. - 548 stwierdzonych przypadków). Czy to dużo? A może mogłoby być mniej? Profesor chciałby dowiedzieć się, jak na zdrowie górników wpłynęło (jeśli tak było) zlikwidowanie resortowej służby zdrowia. Na razie tylko on i jego zespół zainteresowani są takimi badaniami...
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.