Choć nikt o tym nie pisze, ani tego nie analizuje, ale widać, że trwa wyścig węglowych mocarstw o osiągnięcie całkiem przeciwstawnych celów. Dotąd był on skrzętnie ukrywany, teraz ukazuje się w całej pełni.
Po pierwszych konferencjach klimatycznych, jakie miały miejsce pod koniec XX wieku w Rio de Janeiro w 1992 r, a pięć lat później w Kioto wydawało się, że wszystkie państwa na świecie zmierzać będą do dekarbonizacji swoich gospodarek. Były na to sporządzone odpowiednie dokumenty, deklaracje, a samym konferencjom nadano nazwy „Szczyt Ziemi” przed, którą miała ustąpić wszelka ich krytyka.
Jak to zwykle bywa w polityce, jej inicjatorzy byli pełni entuzjazmu, a inni to tylko akceptowali. Ten entuzjazm ogarnął Europę, a ściślej Unię Europejską, która sama mianowała się liderem w realizacji tych umów. Wszyscy to podpisali, ale państwa azjatyckie jej nie realizowały. Dawano im trochę więcej na to czasu, ze względu na opóźnienia w ich rozwoju gospodarczym.
Tak dotrwano do globalnego kryzysu energetycznego, kiedy największe gospodarki tego kontynentu, nie wymówiły wprawdzie podpisanych umów, ale podjęły decyzje wyraźnie im zaprzeczające. Tak zarysował się globalny wyścig węglowy, jednych krajów do zredukowania do zera energetycznej konsumpcji węgla kamiennego i brunatnego, a innych do rekordowego zwiększenia ich wydobycia. Jest to wyścig o dwóch całkowicie przeciwstawnych kierunkach.
Po Chinach i Rosji, które nic sobie nie robią z pompatycznych uchwał „Szczytów Ziemi” do azjatyckiego grona rozwijania węglowej gospodarki przystąpiły również Indie. Ostatnie statystyki pierwsze miejsce pod tym względem dają Chinom z wydobyciem ok. 4 mld ton węgla rocznie, co od dwudziestu lat stanowi ok. 50 proc. jego wydobycia na świecie. Kończący się rok prawdopodobnie przyniesie powtórzenie tej wielkości w Chinach.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.