We wtorek (26 kwietnia) mija kolejna - 36. już rocznica katastrofy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Sama katastrofa jest szeroko opisywana, ale dużo mniej znana jest historia grupy ok. 450 górników, którzy byli wśród ok. 800 tys. tzw. likwidatorów, czyli osób usuwających skutki katastrofy. Warto przypomnieć ich historię.
Po wybuchu i pożarze w bloku nr 4 elektrowni w Czarnobylu silnemu skażeniu promieniotwórczemu uległ znaczny obszar dzisiejszej Ukrainy, Białorusi i Rosji. Zaraz po katastrofie władze ówczesnego Związku Radzieckiego rozpoczęły walkę, której celem było zminimalizowanie skutków tragedii. Problem w tym, że na początku nikt za bardzo nie wiedział, z jakim zagrożeniem muszą sobie poradzić likwidatorzy, ani jak mają to zrobić.
Jako pierwsi do gaszenia pożaru przystąpili strażacy z pobliskiej Prypeci i Czarnobyla. Nikt im nie powiedział, że pod ruinami budowli, którą gaszą, znajduje się odkryty rdzeń reaktora atomowego. Udało im się ugasić pożar budynków elektrowni, ale promieniowanie, któremu zostali poddani, było tak wysokie, że wielu z nich zmarło w ciągu kilku następnych tygodni. Poświęcenie strażaków upamiętnia dziś w Czarnobylu pomnik opatrzony inskrypcją "Tym, którzy uratowali świat".
Przez cały czas płonął jednak rdzeń reaktora, emitując do atmosfery ogromne dawki promieniotwórczego pyłu. Rdzenia nie mogła ugasić woda, więc zdecydowano, że na zniszczony reaktor załogi śmigłowców będą zrzucały mieszaninę piasku, gliny i boru. Po zrzuceniu kilku tysięcy ton okazało się, że rzeczywiście emisja promieniotwórczych substancji zmniejsza się.
Pojawił się jednak całkiem inny, jeszcze poważniejszy problem. Resztki reaktora pod wypływem wysokiej temperatury zaczęły zamieniać się w tzw. korium, czyli coś na kształt sztucznej lawy, która zaczęła roztapiać metrową warstwę betonu, pod którą znajdowały się zbiorniki na wodę z wycieków. Na skutek akcji gaśniczej zbiorniki wypełniły się wodą, a przedostanie się do środka sztucznej lawy mogło grozić kolejnym wybuchem, który zniszczyłby również reaktor atomowy w sąsiednim bloku.
Gdyby do tego doszło, skażeniu radioaktywnemu mógłby ulec teren w promieniu kilkuset kilometrów od Czarnobyla. Kierujący akcją ratowniczą nie byli pewni do końca, jakie jest ryzyko wybuchu, ale nie można było ryzykować. Znów trzeba było znaleźć kogoś, kto uratuje świat. Na ochotnika zgłosili się trzej pracownicy elektrowni, którzy zeszli do zalanego wodą labiryntu korytarzy pod reaktorem i odkręcili zawory spustowe, co umożliwiło odpompowanie wody.
Nie wiadomo było, czy stopiony rdzeń nie przebije się jeszcze głębiej – stopi fundamenty elektrowni i przedostanie się do wód gruntowych, a następnie skazi Dniepr i Morze Czarne. Taki scenariusz oznaczałby katastrofę ekologiczną dla całej zachodniej części Związku Radzieckiego.
Aby temu zapobiec, postanowiono wybudować dodatkową "betonową poduszkę" oraz wymiennik ciepła, który doprowadziłby do schłodzenia rozgrzanego korium. To zadanie powierzone zostało właśnie górnikom.
Oficjalne radzieckie źródła wyliczają, że część spośród niespełna 400 górników pochodziła z Podmoskiewskiego Zagłębia Węglowego, a konkretnie z Tuły, gdzie metodami częściowo odkrywkowymi wydobywany był węgiel brunatny, a kolejna grupa z Donieckiego Zagłębia Węglowego.
Inaczej sytuację przedstawia Władimir Naumow, były górnik oraz uczestnik tamtych wydarzeń, którego wypowiedź przytacza portal czarnobyl.pl. Według Naumowa wszyscy górnicy, którzy przyjechali do Czarnobyla (ok. 450 osób), byli z Tuły.
- Pracowałem jako górnik w obwodzie tulskim. Dwa tygodnie po wypadku w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, 13 maja 1986 r., na terenie kopalni pojawił się przedstawiciel Ministerstwa Górnictwa. Przyszedł, aby nas poprosić o udział w "likwidacji" katastrofy. Podkreślił, że w szczególności liczy na nas, ponieważ lokalne warunki geologiczne w rejonie elektrowni są wręcz identyczne z tymi w obwodzie tulskim. Mimo że ówczesne władze starały się pomniejszyć zasięg katastrofy, byliśmy świadomi niebezpieczeństwa. Najbardziej zaskakujące jest to, że prawie walczyliśmy między sobą, kto znajdzie się wśród tych, którzy podejmą się tego zadania. Prawdopodobnie miało to wiele wspólnego z kontekstem w tamtym czasie. Była to prawdziwa determinacja, by podjąć walkę z atomem. Kierownictwo oddelegowało najlepszych z nas. Utworzono pierwszą grupę 150 górników. Wyjechaliśmy w rejon katastrofy w ciągu kilku godzin. Następnie dołączyła do nas druga grupa 300 innych górników z Tuły – wspominał górnik.
Górnicy wydrążyli najpierw tunel o długości 150 m, a następnie wybudowali "betonową poduszkę". Cała praca zajęła im 36 dni, a żeby ograniczyć szkodliwe promieniowanie, pracowali w trzygodzinnych szychtach. Tylko początkowo korzystali z maszyn i w miarę, jak zbliżali się do reaktora, używali jedynie łopat i kilofów.
Fakt, że pracowali pod ziemią i często się zmieniali niewiele pomógł. Podczas pracy górnicy przyjęli napromieniowanie odpowiadające od 80 tys. do 160 tys. prześwietleń klatki piersiowej.
Dokładna liczba ofiar śmiertelnych katastrofy w Czarnobylu do dziś nie jest znana. Podobnie jest z górnikami. Według jednych źródeł w następstwie napromieniowania zmarła jedna czwarta z nich, inne podają, że w ciągu kilku kolejnych lat zmarło 170 górników z Czarnobyla. Co ciekawe dziś wiadomo, że ich śmierć była niepotrzebna, bo stopiony rdzeń przeniknął jedynie do pustych zbiorników i tutaj się zatrzymał.
Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.