Ubrani w nieprzemakalną odzież roboczą, kaski i kalosze jedziemy do kopalń wydrążonych w górze Cerro Rico koło Potosi w Boliwii. Jeszcze w busie trzej lokalni przewodnicy dzielą naszą kilkunastoosobową grupę na mniejsze. Gdy zatrzymujemy się przy targu, żeby kupić podarki dla górników, najpierw przedstawia się nasz lider - Jose, potem my.
Dwóch Nowozelandczyków, dwóch Francuzów i ja. Wszyscy mamy po 20 kilka lat, przewodnik niedawno skończył 30. Jose opowiada po angielsku o tym, co nas dziś czeka, nie zaprzątając sobie głowy ani unikaniem wulgaryzmów, ani poprawnością polityczną. Od czasu do czasu wtrąca żart.
Jest 3 listopada, tego dnia ruch w kopalniach może być bardzo mały, bo niektórzy górnicy przedłużyli sobie święta zmarłych. Poza tym w zeszłym tygodniu zginęło sporo ludzi, dlatego ich koledzy zamiast pracować piją. Co możemy kupić górnikom na zwyczajowe prezenty? Odpowiedź jest prosta. Spirytus, liście koki i dynamit. Żeby na próżno nie tłumaczyć, Jose odkręca jedną z plastikowych butelek 96-procentowego spirytusu z bambusa, wlewa do korka i wypija. Podczas gdy znów nalewa dla każdego z nas po kolei, wyjaśnia, że górnicy piją w kopalni podczas pracy, żeby podnieść temperaturę ciała i nie pocić się w gorącym wnętrzu góry. Nowozelandczycy wypijają, tylko się krzywiąc. Nadchodzi moja kolej, a Jose śmieje się, że dla Polaka to na pewno jak woda. Przechwala się, że Boliwijczycy też za kołnierz nie wylewają. Czas na Francuzów. Jednemu z nich po wychyleniu koreczka aż spada kask z głowy.
Koka, spirytus i dynamit
Po zakupieniu kilku butelek spirytusu Ceibo, pomarańczowego napoju Sfru, wody, paru torebek liści koki i dwóch lasek dynamitu wrzucamy je do lnianych worków, na plecy, które dostaliśmy wraz z wyposażeniem na początku. Wjeżdżamy na górę, po drodze robiąc krótką przerwę na sfotografowanie panoramy Potosi. Na miejscu trudno mieć pewność, że to działająca kopalnia. Idąc do wejścia do tunelu, spotykamy kobietę w podeszłym wieku o bardzo pomarszczonej twarzy. Na prośbę Jose jeden z nas wręcza jej liście koki w typowej torebce z zielonego plastiku. Potosi jest położone na 4 tys. m n. p. m. Koka pomaga złagodzić objawy przebywania na dużej wysokości. Gdy idziemy dalej, furorę robi dzika świnia, która ucieka przed sforą psów, przeraźliwie przy tym kwicząc.
Niedaleko szyn prowadzących do tunelu oparta o wagoniki grupa mężczyzn leniwie rozmawia, policzki mają wypchane liśćmi koki. Z rąk do rąk przechodzi plastikowa butelka Ceibo. Nie wyglądają na górników (choć nimi są), ponieważ mają na sobie zwykłe ubrania, a nie kombinezony. Podczas gdy Jose poszedł dowiedzieć się, co dziś dzieje się w kopalni, rozglądam się po okolicy. Obok zdezelowanego samochodu widać znak, mówiący o tym, że bezpieczeństwo to życie dla wszystkich. Slogan, bo praca w kopalniach i ich zwiedzanie nie mają nic wspólnego z przestrzeganiem standardów bezpieczeństwa. Zaczepia mnie dwóch na oko 8-letnich chłopców, sprzedających wydobywane minerały.
Mordercze warunki
Wreszcie zapalamy czołówki i wchodzimy do środka. Idziemy gęsiego nieoświetlonym korytarzem. Strop zaczyna się obniżać, tak że trzeba się zgarbić. Skręcamy w lewo i schodzimy po drewnianej drabinie, która najlepsze czasy ma już dawno za sobą. Nie jest stabilna, lekko się kołysze, a na dole brakuje jednej deski. W kopalniach w Cerro Rico nie ma żadnych tras turystycznych. To miejsce nie jest ani trochę przystosowane dla odwiedzających, bo to nie muzeum, a zwykłe miejsce pracy. Nie uświadczy się tu odblaskowych strzałek wskazujących wyjście ani apteczek na ścianach.
Jose prowadzi z łatwością, gdyż od 7 lat oprowadza "plecakowiczów" chcących zobaczyć, w jak morderczych warunkach pracują boliwijscy górnicy. Tak już przywykł do tego, że poruszamy się po niebezpiecznym miejscu, że nawet nas nie ostrzega. To dla niego oczywiste, że źle wykonany krok może skończyć się tragicznie. Najbardziej niebezpiecznym miejscem na naszej drodze jest przejście koło kilkunastometrowej dziury. Chwila nieuwagi, poślizgnięcie i wypadek gotowy. Brudni i z kołaczącymi sercami idziemy w milczeniu za przewodnikiem.
- Co tam macie, chłopaki? Kupiliście dynamit? - optymistycznie pyta Jose.
Nowozelandczycy i Francuzi wyciągają pakiety, które kupili. Teraz czeka nas pokazowy wybuch ładunku zrobionego na poczekaniu. Niektórzy operatorzy wycieczek potępiają bezmyślne wybuchy dla zabawy, ale nie robią tego z wielkim przekonaniem, żeby nie tracić klientów. W każdej grupie trafiają się zapaleńcy, którzy chcą poczuć adrenalinę. Jose, z typowym dla siebie luzem, na naszych oczach sprawnie tworzy dwa ładunki wybuchowe. Francuz z wypiekami na twarzy kręci video swoim aparatem. Poza samym dynamitem w zestawie znajdują się sypkie kulki nitro, nitroglicerynowy zapalnik i lont.
Jeden z prowizorycznych ładunków nazywa chilijskim. Tłumaczy nam, że wszystko, co jest sprowadzone z Chile, jest tandetne, a sami Chilijczycy to słabeusze, którzy nigdy nie przepiją Boliwijczyków. Drugi z ładunków umieszcza w plastikowej butelce po Ceibo i dumnie oznajmia, że ten to boliwijska bomba. Chcąc tym bardziej zademonstrować nieufność do chilijskiej technologii, do zapalnika wsypuje trochę prochu, żeby na 100 proc. doszło do wybuchu. Z niewybuchami są same problemy.
Wybuchowe zabawy
Gdy wszystko jest już gotowe, Jose każe wyłączyć lampy, z rozradowaniem wspomina, że pozostałe grupy nie wiedzą o wybuchach, które będziemy robić, i odpala pierwszy z ładunków. Biegnie korytarzem, a my zgodnie z instrukcjami siedzimy w kucki po ciemku. Wybuch w zamkniętej przestrzeni to jak silne uderzenie w klatkę piersiową. Przez wzniecone tumany pyłu dostrzegam Jose, który już pędzi z drugą bombą. Tym razem uderzenie jest jeszcze mocniejsze, jak na boliwijski ładunek przystało. Dynamit w Potosi można kupić bez najmniejszego problemu. W tym mieście jest to zupełnie legalne. Zmorą liberalnych przepisów staje się czasami nieodpowiedzialne zachowanie zagranicznych turystów, którzy, zafascynowani łatwą dostępnością dynamitu, kupują go i odpalają na salarze, największym solnisku świata, które znajduje się o kilka godzin jazdy od Potosi.
Przemierzając ciemne, błotniste korytarze, docieramy do punktu, w którym samotnie pracuje górnik. Jednostajnie uderza kilofem. Jose rozmawia z nim w dziwnym języku. Nie jest to ani hiszpański, ani język keczua, a połączenie tych dwóch. Rozumiem tylko pojedyncze słowa. Po angielsku pyta nas, czy mamy jeszcze prezenty. Oddajemy to, co jeszcze zostało, a przewodnik przybliża nam system pracy w kopalniach.
Harówka
Od czasu, kiedy zostały sprywatyzowane, górnicy zrzeszają się w grupy zwane kooperatywami. Szefem każdej z takich jednostek, liczącej kilku, kilkunastu albo kilkudziesięciu mężczyzn, jest brygadzista. To, ile i kiedy pracują, pracownicy ustalają między sobą. Nie ma zmian, etatów, limitu czasu pracy, nadgodzin. Jeśli ktoś chce, spędza w kopalni 5, 10 albo nawet 24 godziny. Pod ziemią nie można jeść, bo trujące gazy wraz z posiłkiem wchłonęłyby się do organizmu. Dlatego górnicy jedzą dwa razy dziennie, przed i po pracy. Jak to możliwe, żeby wytrzymać całą dobę, harując bez pożywienia, światła słonecznego, w skrajnie trudnych warunkach? To za sprawą koki. Jej główne zastosowanie to zwalczanie dolegliwości wysokogórskich. Ale górnicy nie dlatego żują liście. Koka pomaga też pokonać zmęczenie i głód. Między zęby a policzki wkłada się po kilkanaście albo więcej liści. Mówi się o żuciu koki, ale będąc bardziej precyzyjnym, nie trzeba nic z nimi robić, tylko czekać, aż zmieszają się ze śliną. Wtedy wydzielą się z nich alkaloidy o działaniu pożądanym przez pracujących bez wytchnienia górników.
W czasie pracy nie wychodzi się z kopalni, żeby niepotrzebnie nie tracić czasu. Zysk z całego urobku dzielony jest na wszystkich z grupy. Są więc wspólnikami. Pieczę nad finansami sprawuje brygadzista. To on kupuje dynamit i niekiedy wypożycza wielkie, 70-kilogramowe wiertarki.
Złote czasy odeszły
Większość prac przeprowadzanych jest siłą mięśni, bez użycia skomplikowanego sprzętu. Za pomocą kilofów dłubie się dziury, w które wkładany jest dynamit. W efekcie góra Cerro Rico jest tak podziurawiona, że przypomina szwajcarski ser.
Od XVI w. w kopalniach tych wydobywano srebro, którego pokłady były ogromne. Teraz złoża są na wyczerpaniu, ale zostały jeszcze rudy cynku i cyny. Złote czasy dla górników bezpowrotnie odeszły, jednak wiara w trafienie na żyłę, która uczyni szczęśliwca bogatym, nie słabnie. Mimo tego, że robota w kopalni do lekkich, czystych ani przyjemnych nie należy, garnie się do niej bardzo dużo młodych ludzi. Wytłumaczenie jest banalne. Nie trzeba mieć wykształcenia, wiedzy, doświadczenia, tylko chcieć pracować. Wszystkiego przyszły górnik uczy się w kopalni. To są, jak twierdzi wielu, łatwe pieniądze. Zdarza się, że już nastoletni chłopcy idą drążyć skały, żeby tylko trochę zarobić. Historię jednego z nich poznałem, oglądając film dokumentalny "The Devil's Miner".
Praca zabija go powoli
Tam, gdzie jest okazja do zarobienia sporych pieniędzy, nie zabraknie też konfliktów. Bywa, że pomiędzy poszczególnymi kooperatywami rodzą się waśnie. Jedni drugim podbierają minerały. Rezultatem jest zamykanie korytarzy furtkami na kłódki albo nawet rozstrzyganie sporów za pomocą dynamitu. Jeśli górnik ustrzeże się rychłej śmierci, praca w kopalni zabija go powoli. Największym zagrożeniem dla zdrowia jest pylica płuc, zwana krzemową, ponieważ jest efektem ciągłego wdychania pyłu krzemionki krystalicznej. Pracownicy, których płuca są dotknięte tą chorobą w 50 proc., mogą odejść na głodową emeryturę, jeśli płacili ubezpieczenie. Co zaskakujące, ubezpieczenie nie jest obowiązkowe. Odkąd kopalnie nie są już państwowe, to sami górnicy decydują o tym, czy się ubezpieczyć. Osoby, które o to nie zadbają, po prostu nie mogą na nic liczyć w razie choroby, a ich rodziny nie dostaną odszkodowania w razie ich śmierci.
Siedzimy w wąskim tunelu, przyglądając się pracującemu mężczyźnie. Przekazujemy sobie skałę z widocznymi minerałami. Słyszę, że to cynk wart 200 dolarów. Nie wiem, czy to prawda, czy przewodnik rzuca sumę ot tak, żeby zrobić na nas wrażenie. Jose mówi, że czas się napić. Dopiero teraz w kopalni, gdy rozlewa alkohol do korka, opisuje, jak wygląda ceremoniał. Przed wypiciem należy uronić kilka kropel na ziemię. Każda z nich jest ofiarą. Za Pachamamę, el Diablo, suerte, seguridad, fertilidad. Za Matkę Ziemię, diabła, szczęście, bezpieczeństwo i płodność. W kopalniach pracują tylko mężczyźni. Według powszechnego wierzenia kobiety w takim miejscu pracy przyniosłyby pecha. O dziwo, reguła ta nie tyczy się dziewczyn odwiedzających kopalnie turystycznie. Skoro nie pracują, to nie zaszkodzą.
Po kilku korkach Jose nabiera jeszcze lepszego humoru. Wraz z górnikiem śmieją się do rozpuku, rozmawiając na sobie tylko znane tematy. Zgadujemy, że żartują z nas. Najbliżej nich siedzi jeden z Francuzów. Zapytany, czym się zajmuje, bez wdawania się w szczegóły mówi, że jest komputerowcem. Teraz dostaje kilof i ma pokazać, na co go stać w kopalni. Idzie mu nieporadnie. Krzywo uderza w skałę, niezdarnie bierze zamach. Ku zadowoleniu przewodnika i jego ziomka szybko się męczy. Złośliwie pytają go, czy w łóżku z dziewczyną też tak wymachuje na boki. Poza nielicznymi turystkami jedyne kobiety, które oglądają w kopalni górnicy, to te z gdzieniegdzie porozwieszanych pornograficznych plakatów.
Odcinek, który teraz pokonujemy, jest jednym z najtrudniejszych. Przez tunel przechodzimy na czworakach. Poniewczasie dowiadujemy się, że lepiej zachować odstęp. Jeden z chłopaków wchodzi do tunelu i słyszę głuche "Uwaga, kamienie!". Odsuwam się i kulę, przyciągając brodę do klatki piersiowej. Za późno. Na moją nogę spada kilka kamieni. Boli, ale na szczęście nie mam żadnych poważnych obrażeń, poza skaleczeniem i siniakami, które pojawią się potem. Po drodze przyglądam się kolorowym trójkątnym chorągiewkom. Nie są żadnymi kierunkowskazami, a zwykłą dekoracją z okazji festiwalu górniczego, który niebawem zacznie się w mieście. Przechodzimy koło starodawnej maszyny. Jose objaśnia, że to silnik umożliwiający zjazd na niższe poziomy. Nie ma wind. Do liny przywiązany jest duży worek. Górnik wkłada do niego jedną nogę, drugi robi to samo i bez zbędnych ceregieli zjeżdżają na dół. Tam ściany korytarzy nie są tak twarde jak na wyższych poziomach, w związku z tym jest też bardziej niebezpiecznie.
Rogaty bożek niczym Skarbnik
Figur bożka Tio w tunelach jest mnóstwo. Czerwony, rogaty, ze sterczącym przyrodzeniem. Często obsypywany liśćmi koki, pustymi butelkami po Ceibo i papierosami. Przysiadamy przy jednej z takich kreatur, żeby zrobić zdjęcia. Konkwistadorzy zapoczątkowali wiarę w Tio, żeby zastraszyć niewolników. Za czasów kolonialnych w kopalniach zginęło ok. 8 mln niewolników, jak twierdzi Jose. Warunki były nieludzkie, takie też pozostały do dziś. Zmarłych grzebano bezpośrednio w korytarzach. Przyczyn śmierci nie brakuje. Wycieńczenie, pylica, trujące opary. Na ścianach i suficie jednego z fragmentów korytarza widziałem białawy osad. Jose tonem znawcy poinformował, że to arszenik. Widząc skonsternowanie w naszych oczach, od razu dopowiedział, że bezpiecznie możemy tu oddychać, a nawet dotykać tych ścian. Śmierć grozi tylko w wypadku spożycia tej trującej substancji. Jak zwykle wesoło dodał, że można zabrać trochę dla teściowej.
Niedługo przed wyjściem spotkaliśmy grupę kilku górników. Jeden z chłopaków oddał im resztkę wody, która mu została, a Jose zaproponował pomoc przy pracy. Oczywiście nie swoją, a naszą. Wraz z Nowozelandczykiem zabraliśmy się za wypychanie wyładowanego kopaliną wagonika. Ważył ok. tony, jak nam powiedziano.
- Dobrze rozpędźcie, bo potem będzie pod górkę. I uwaga na nogi. - W pocie czoła sprostaliśmy zadaniu. Wyjście na zewnątrz i zobaczenie słońca ucieszyło mnie jak nigdy.
Wybierając się do kopalni, szukałem organizatora, który wspomaga górników częścią swoich dochodów. Wielu przyrzeka, że 15 proc. ceny wycieczki przeznacza dla górników, ale wystarczy zapytać ich samych, żeby dowiedzieć się, że to opowiastka dla turystów. Niezależnie od tego, czy odwiedzamy kopalnie, czy nie, dochodzimy do wniosku, że to nieetyczne, żeby oglądać morderczy wysiłek, ludzie i tak tam pracują i będą pracować dopóty, dopóki nie znajdą innego, lepszego sposobu zarobkowania. Idąc tam i traktując tych ludzi jak partnerów do rozmowy, a nie zwierzęta w zoo, można poznać poruszające historie. Górnicy świadomi są spustoszeń, na które narażają swoje ciała, dlatego wielu z nich poświęca się, chcąc zapewnić swoim dzieciom edukację, aby w przyszłości nie musiały wykonywać tej samej pracy.
W galerii: praca górników w jednej z kopalń wydrążonych w górze Cerro Rico koło Potosi w Boliwii. (zdjęcia: Arek Braniewski).
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.
Dobry film. Jest na you tube. Nie mamy co narzekać. Tam jest średniowiecze. A co dopiero mówić o przywilejach