Czas: 18 września 2009 roku. Miejsce: Katowicki Holding Węglowy, kopalnia Wujek, ruch Śląsk, Ruda Śląska. 1050 m pod ziemią, rejon ściany 5 w pokładzie 409 Pole Panewnickie. IV kategoria zagrożenia metanowego, III stopień zagrożenia tąpaniami, klasa B zagrożenia wybuchem pyłu węglowego. W katastrofie górniczej i później w szpitalach śmierć poniosło 20 górników. 36 innych zostało w różnym stopniu poszkodowanych.
Na porannej zmianie od 6.30 pracował kombajn. W rejonie było 222 pracowników. Z tego 22 osoby w strefie zakazanej, zagrożonej tąpaniami. W innym miejscu zamiast dopuszczalnych trzech osób było pięć. Wentylacja działała wadliwie, a stan urządzeń był zły. Nie likwidowano na bieżąco chodników przyścianowych. Gromadził się w nich metan.
O 10.10 doszło do zwarcia, prawdopodobnie w przewodzie zasilającym urządzenie chłodnicze. Iskra wystarczyła, by gaz zapalił się i wybuchł. Dwunastu górników zabiły płomienie, temperatura 1000 st. C, podmuch i przemieszczająca się fala ciśnienia. Rannych zostało kilkadziesiąt osób. Ośmiu, mimo nadludzkich wysiłków lekarzy, zmarło później w szpitalach.
O 10.13 dyspozytor kopalni zaobserwował gwałtowny wzrost stężeń metanu, w niektórych miejscach aż do 22 proc. Niedługo potem do akcji ruszyły pierwsze zastępy ratowników. Najpierw kopalniane. Potem dojechały następne z Bytomia, Jaworzna i Zabrza.
Przypomnijmy jak przebiegał ten dzień. W Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu odbywały się zawody. Zapowiadał się miły dzień.
- Tuż po 10 ktoś rzucił: "Kurcze, chyba coś się dzieje na Śląsku". Chwilę potem oficjalne wezwanie do akcji. Zebraliśmy sprzęt i niespełna trzy minuty później wsiadaliśmy do samochodu – opowiadał rok po katastrofie (red. Aldonie Minorczyk-Cichy, wtedy z Dziennika Zachodniego) Lucjan Nawrocki, ratownik od 20 lat.
Mówił, że jechał z duszą na ramieniu. Na Śląsku pracuje wielu jego przyjaciół. Przeczucie go nie myliło.
- Podjechaliśmy bezpośrednio pod szyb. Tam leżało dwóch poszkodowanych. W takiej sytuacji procedury mówią: ratować. Jeden z poszkodowanych dawał oznaki życia, ruszał się. Drugi nie żył. Z tyłu nie miał połowy głowy. Wiedzieliśmy, że reanimujemy trupa. Mimo to musieliśmy to robić do stwierdzenia zgonu przez lekarza - wspominał ratownik.
Lekarze jednak byli wtedy w innym miejscu. Zajmowali się wcześniej wywiezionymi na powierzchnię. Przy szybie zostali ratownicy przedmedyczni. Akcja reanimacyjna trwała około pół godziny. Do nieżyjącego górnika podchodzili koledzy. Krzyczeli: "Lucek, obudź się!"
Karetki jedna za drugą zabierały poszkodowanych. Do akcji ruszyło pięć śmigłowców.
Nawrocki zjechał ze swoimi ludźmi na dół. Mieli włączyć się do akcji ratowniczej. Ciągle brakowało jeszcze 9 osób, które pracowały w rejonie katastrofy. Szły po nich zastępy ratowników kopalnianych. Nie znalazły już nikogo żywego.
- Widziałem, jak ich wynosili. Jednego po drugim. W strasznym stanie. Był wśród nich mój przyjaciel Janusz. Nadsztygar, którego znałem ponad 10 lat. Przyjeżdżał do stacji na ćwiczenia. Fajny facet. Nie byliśmy przygotowani, żeby się tak szybko pożegnać. Miał niewiele ponad 40 lat - wspominał Nawrocki.
Jeden z ratowników, którzy wywozili zwłoki na powierzchnię, nie wytrzymał napięcia. Kiedy wychodził z kopalni, był po kilku głębszych.
- Przepraszam. Musiałem odreagować. Wywoziłem na górę poparzonego kolegę. Na rękach została mi jego skóra. Nie wiem, czy przeżyje - mówił.
W tym czasie ludzie Nawrockiego mieli ręce pełne roboty. Dostali zadanie: ułożyć linię chromatograficzną, by zbadać warunki atmosferyczne w miejscu wypadku i drugą - do pomiaru temperatury.
- Robiliśmy to do północy. Podchodziliśmy do rejonu katastrofy. Było widać, że doszło tam do potężnego wybuchu. Lutnia wentylacyjna była spalona. Został goły metal, szkielet. Tamy były powyginane. Ludzie nie mieli szans. Na końcu, tuż obok miejsca, gdzie doszło do wybuchu, wisiały aparaty. Nieużywane. Chłopy nawet ich nie zdążyły otworzyć. Ci, co byli dalej od miejsca wybuchu mieli je pootwierane. Próbowali uciec - opowiadał Nawrocki w rozmowie z DZ.
Adrenalina zrobiła swoje. Mieli zadanie do wykonania, więc się na nim skupili.
- W takich chwilach nie myśli się o zagrożeniu. O tym, że tam, gdzie się stoi, przed chwilą cierpieli i ginęli koledzy. Po prostu robi się swoje. Taki zawód. Nikt nas nie zmuszał, jak go wybieraliśmy - podkreślał ratownik.
Na koniec powiedział, że po powrocie do domu po raz pierwszy nie przytulił żony, nie był w stanie.
Śledczy prowadzący w tej sprawie odrębne postępowanie potwierdzili dużą część nieprawidłowości, za które odpowiedzialność przypisywano kilkudziesięciu osobom, nie znaleziono jednak dowodów, że to z ich winy doszło do tragedii. Śledztwo w sprawie katastrofy umorzono.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.