Tomasz Sitko to ratownik górniczy z KWK Mysłowice-Wesoła. Pracuje w górnictwie od 16 lat. Zanim przyszedł na kopalnię, rozpoczął studia i uzyskał tytuł magistra inżyniera eksploatacji złóż, jednak zdecydował się pracować jako pracownik fizyczny. Zamiast zajmować się dozorem, postanowił zostać ratownikiem górniczym.
Pomaganie zawsze było dla niego priorytetem.
Jako elektromonter na oddziale ślusarskim rozpoczął swoją karierę, a obecnie jest elektromonterem, ratownikiem i mechanikiem sprzętu ratowniczego. Jest ratownikiem czynnym, gotowym do zjazdu na dół w razie potrzeby, ale głównie zajmuje się dokumentacją i utrzymaniem sprzętu ratowniczego w gotowości. Od pięciu lat pełni funkcję zastępcy pierwszego mechanika. W przypadku akcji ratunkowej mechanik sprzętu jest niezbędny zarówno na powierzchni, jak i pod ziemią.
W 2016 roku brał udział w akcji ratunkowej po katastrofie na kopalni.
Żona Tomasza również pracuje na kopalni od dwóch lat.
Tomasz do pracy chodzi pieszo lub dojeżdża rowerem, ponieważ mieszka niedaleko kopalni, w dzielnicy Wesoła. Pasja do rowerów towarzyszy mu od dawna, a obecnie planuje wyprawę wokół Tatr, zabierając ze sobą namiot i śpiwór.
– Pasja rowerowa, wcześniej motocyklowa, jest ze mną od ponad 10 lat. Enduro i cross, nawet na zawody jeździłem. Zawody czysto amatorskie, ale brałem w nich udział. Adrenalina, wytrzymałość i siła. Wysiłek jest taki, że po dwóch godzinach jest się tak zmęczonym jak po bieganiu.
Pasję do sportu przekazał również swoim dzieciom, podobnie jak jego ojciec jemu.
– Dzieci trzeba zarażać pasjami do sportu. Ja, jak byłem dzieckiem, to z rodzicami na rowerze dużo jeździłem i na narty. Mój tata też był górnikiem i pracował tu, na kopalni. Od 2003 roku jest już na emeryturze. Szczęśliwy emeryt. Pracował na dole jako elektromonter. Mój brat też pracuje na kopalni jako elektromonter.
Podczas jednej z wypraw rowerowych Tomasz przejechał trasę R10 ze Świnoujścia na Hel i dalej do granicy z Rosją, pokonując 730 km w 5 dni. Uwielbia polskie morze, nad którym stara się być 3, 4 razy do roku. Więc wycieczka rowerowa wzdłuż polskiego wybrzeża to była dla niego niesamowita przygoda.
– Od zeszłego roku pochłonęła mnie pasja rowerowa. Zmieniłem rower i zacząłem jeździć na dłuższe trasy. Zabieram ze sobą namiot i śpiwór i zacząłem jeździć i spać na dziko w namiocie. Teraz zamierzam zrobić trasę wokół Tatr. To trasa, która ma 280 km, i tym razem zabiorę pierwszy raz hamak, żeby mieć lżejszy bagaż, bo przewyższenia robią swoje.
Transport rowerowy w pociągu nie jest łatwy, ale do zrobienia. Rower ratownika jest cały zapakowany. Jedna torba wisi pod kierownicą, kolejna to torba podsiodełkowa i żeby ją ściągnąć, to trzeba siodełko zdemontować.
– Do Świnoujścia z Katowic jechaliśmy pociągiem, a z powrotem z Gdańska przejechaliśmy busem. Zabawa w pociągu z demontażem jest uciążliwa, ale już jazda trasą rekompensuje wszystko.
Z założenia dziennie mieli przejechać 140-150 km z kolegą z kopalni Markiem Ciołczykiem. Mieli tylko 5 dni urlopu, na szczęście udało im się zrealizować plan. Pierwszy dzień spędzili w siodle tylko z małymi postojami.
– Pierwszy dzień był najgorszy, całą noc jechaliśmy pociągiem i byliśmy na miejscu o 11.30. Pociąg miał 1,5-godzinne opóźnienie. Więc wyruszyliśmy opóźnieni, a plan trzeba było zrealizować – wspomina ratownik. – Nawet na obiad się nie zatrzymywaliśmy, tylko w drodze kabanosy jedliśmy. Dopiero na kolację zajechaliśmy ok. 21. Spaliśmy w namiotach za Kołobrzegiem na dziko.
Dla zachodów i wschodów słońca warto, jest przepięknie. Zachody nad morzem są niezapomniane. Rano pobudka, śniadanie i trasa.
W drugi dzień dojechali do Rowów i w Słowińskim Parku Narodowym w Czołpinie wdrapali się z rowerami po ponad 200 schodach do latarni morskiej.
– Weszliśmy przez wydmy na dziką plażę i tam mieliśmy taki nocleg. Na najwyżej położonym punkcie, gdzie obok rosło drzewo i rowery można było oprzeć, mieliśmy nocleg. Tam dopiero były widoki. Ludzi nie było wcale. Był oczywiście strach i śmialiśmy się, że mógłby być to nasz najdroższy urlop. Liczy się przygoda – opowiada z uśmiechem Tomasz.
Trzeciego dnia złamała mu się w rowerze sztyca, więc bez przygód się nie obyło.
– Sklepów rowerowych w pobliżu nie było, w serwisach mobilnych takich rzeczy nie posiadają. Jeździłem po wypożyczalniach rowerów, ale też nic z tego. Znalazłem serwis oddalony o 40 km. No więc nie było wyjścia i te 40 km przejechałem bez siodełka – śmieje się.
Przed wyjazdem rower kalibruje się pod rowerzystę, by jazda przebiegała komfortowo. Po złamaniu rurki od siodełka całe ustawienia się rozregulowały.
– Już nie było tak wygodnie, ale trzeba było dalej jechać i trzeciego dnia byliśmy już na Helu. I po śniadaniu powrót Cyplem Helskim, dalej to Gdynia, Sopot, Gdańsk – oczywiście zdjęcie pod stocznią. Dalej przez piękne Orłowo do Sobieszewa, rezerwatu Mewia Łacha i tam już wzięliśmy sobie pole namiotowe. Zostawiliśmy rzeczy i już do granicy z Rosją przejechaliśmy w deszczu przez całe 8 godzin. Tam i z powrotem. Kurtka przeciwdeszczowa i odpowiednie poukładanie sobie w głowie i można jechać. Ale nie byliśmy osamotnieni, bo spotykaliśmy innych rowerzystów na tej trasie.
Ledwo udało im się dotrzeć do domu – w zamówionym busie nie doczepili bagażnika na rowery i kierowca nie miał ochoty ich zabrać.
– Kierowca upierał się, że do luku bagażowego nie zabierze nam rowerów. Ale jak podjechał inny autobus, gdzie para miała rowery, to dostali propozycje od kierowcy, by wstawić rowery do luku bagażowego, więc nasz kierowca nie miał innego wyjścia i rowery nasze do luku zapakował. I tym sposobem wyrobiliśmy się w pięciodniowym urlopie – mówi dumnie Tomasz.
Już w głowie kolejne długie trasy się szykują.
Jeśli chcesz mieć dostęp do artykułów z Trybuny Górniczej, w dniu ukazania się tygodnika, zamów elektroniczną prenumeratę PREMIUM. Szczegóły: nettg.pl/premium. Jeżeli chcesz codziennie otrzymywać informacje o aktualnych publikacjach ukazujących się na portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie, zapisz się do newslettera.